Jesteśmy prawdopodobnie pierwszym pokoleniem Polaków, które do Ameryki jeździ wydawać pieniądze. Wcześniej przez stulecia podróżowało się za ocean, żeby kabzę nabijać, znaleźć lepsze miejsce do życia lub „zielone” przywieźć do Polski. Więc, jako dziennikarz przeniesiony do rezerwy, wybrałem się tam i ja.

Żeby zobaczyć, co w tej Kanadzie pachnącej żywicą jest, i sprawdzić, czy Stany Zadowolone Ameryki (eufemizm niestety Hrabala, a nie mój) mają się z czego cieszyć.

Małe podróże mnie nużą, no to zrobiłem sobie taką większą włóczęgę. Samochodem (wysłanym z Polski statkiem) objechałem kontynent dookoła w trzech kilkumiesięcznych etapach. Nawinąłem ponad 60 tysięcy kilometrów. Z Nowego Jorku na wschód, na koniec kanadyjskiej Nowej Szkocji. Potem północnym szlakiem ciągnąłem na zachodni koniec kontynentu, aż do alaskańskich platform wydobywających ropę naftową nad Oceanem Arktycznym. Stamtąd potoczyłem się wzdłuż pacyficznego wybrzeża Kanady i USA. Żeby nie było nudno, z rozpędu dojechałem jeszcze na koniec Florydy. W ciągu roku zaliczyłem wszystkie pory roku i amplitudę temperatury od minus 36 w Fairbanks do plus 38 w Key West. Odwiedziłem 10 kanadyjskich prowincji i 26 stanów USA.
Wyprawa samochodowa otworzyła przede mną amerykańską prowincję, a nie tylko najsławniejsze parki narodowe i wielkie aglomeracje. Przy okazji – co zabawne – stwierdziłem, że poznałem tę Amerykę lepiej niż absolutna większość Amerykanów. Jest więc o czym opowiadać… Alfabetycznie wyglądało to mniej więcej tak…

A – jak Ameryka

Tutaj wszystko musi być naj! Największe porcje w restauracjach. Największe lodówki i pralki. Największe butelki z wodą ognistą (1,75 litra). Największe kasyna z największymi wygranymi. Najszersze drogi i największe ciężarówki. Najwięcej wagonów w jednym kolejowym składzie (próbowałem liczyć skład Canadian Pacific, po 130… przestałem). Najgoręcej i najzimniej. Najszybciej lub najwolniej. Najwięcej dziwaków. Najwięcej bezrobotnych. Najwięcej broni palnej w prywatnych rękach (ponad 250 milionów sztuk!). Największy deficyt budżetowy (USA). Najbliżej do gwiazd. Najdalej do domu. Najlepsze uniwersytety i najgorsze szkolnictwo publiczne. Najwięcej noblistów i najwięcej analfabetów. Najwięcej restauracji. Najwięcej cmentarzy. Najgorsza poczta. Najwięcej telefonów komórkowych (na tysiąc mieszkańców). Na pewno najwięcej kościołów (nawet w małej dziurze lista kongregacji przypomina książkę telefoniczną). Najwięcej parków narodowych. Oczywiście największych. Największe stadiony. Najdłuższe przerwy reklamowe (liczone na godzinę) w TV. Największa armia. Największy import i eksport. Najwięcej więzień i więźniów (co setny Amerykanin siedzi w pace, co piętnasty Afroamerykanin przesypia życie w kryminale). Najwięcej promów kosmicznych. Najwięcej kanałów telewizyjnych. Najwięcej służb mundurowych. Największe spożycie (per capita) lodów. Wkrótce też kawy. Najwięcej wagonów metra. Największe kolby najbardziej słodkiej kukurydzy. Najwięcej ropy naftowej (na kontynentach). Największe zaangażowanie (osobowe i techniczne) w największej ilości konfliktów zbrojnych na świecie. I najwięcej ofiar. Najwięcej przekrętów w najmocniejszym boksie świata. Najwięcej wózków inwalidzkich, balkoników i lasek. Najwięcej Chińczyków poza Chinami, Żydów poza Izraelem, Polaków poza Polską, Indian poza Indiami. Najwięcej monet jednocentowych w obiegu (liczonych na głowę mieszkańca). Najwięcej ślubów i rozwodów (na tysiąc mieszkańców). Najwięcej zwierząt domowych. Najgorsze piwo. Najlepsze masło o największej domieszce margaryny. Najmniej cukru w cukrze… Stanisław Bareja powinien żyć i pracować w Ameryce. Pyrkają po swych za dużych trawnikach na za dużych kosiarkach do trawy i czekają na za duże hamburgery z za dużego grilla, popite imbirowym piwem z za dużej lodówki.

B – jak Bezpieczeństwo

Nie strzelają się na ulicy! Owszem, na prowincji lubią sobie postrzelać, ale tylko do znaków drogowych. Obrazy, jakimi nas epatują produkcje hollywoodzkie i medialne doniesienia, nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością. Ameryka, a szczególnie Kanada, są spokojniejsze niż większość krajów Europy. Getta miejskie opanowane przez gangi przeszły już do legendy. Rozsądny turysta nie czuje się niczym zagrożony. Podobnie nie jest żadnym problemem podróżowanie z dziećmi lub z inwalidzkim wózkiem. Bez problemu radzą sobie na samodzielnej turystycznej wyprawie ludzie w wieku podeszłym lub samotne kobiety. A żeby czuć się w Ameryce naprawdę dobrze, wystarczy przestać oglądać amerykańskie filmy. Jeżeli wolicie kino… do Ameryki nie warto jechać. Kanadyjska i amerykańska policja nie jest od wyrywkowego kontrolowania użytkowników dróg! Nawet balonik do dmuchania dostaniesz dopiero wtedy, gdy naocznie funkcjonariusz stwierdzi, iż pionu nie zachowujesz. Policjant może cię zatrzymać dopiero, jeżeli popełnisz wykroczenie. Poza tym szeryf może cię tylko uprzejmie pozdrowić… Ameryka to wolny kraj!

C – jak Ceny

Dla turysty rzecz podstawowa. Wszystko, co wiąże się z tradycyjnym zwiedzaniem, niestety w Ameryce kosztuje słono. „Zabiletowane” jest praktycznie wszystko. Jednak zanim za cokolwiek zapłacimy, nie jest niczym zdrożnym dokładnie wypytać o zniżki, promocje, pakiety. Na przykład za 80 dolarów można w USA kupić samochodową kartę wstępu dla pojazdu i wszystkich pasażerów do… wszystkich parków narodowych. Jest ważna przez rok! W większych miastach warto poszukać karnetów, które obejmują kilka, kilkanaście muzeów i turystycznych atrakcji. Sprzedawcy biletów (w muzeach i innych odchamiarniach) poczucia humoru nie mają, ale nie wiedzieć czemu honorują ulgi dla seniorów i wojskowych. Warto więc mieć polską legitymację odpowiedniej treści albo inną „kartę rowerową”. Natomiast „pamiątkarstwo”, choć to dziedzina przez Amerykanów ukochana, może przyprawić o niestrawność. Nigdzie na świecie nie ma takiej obfitości plastikowego badziewia! Wszędzie takiego samego! Na tych potwornych i wątpliwych ozdóbkach zmienia się tylko napis informujący, gdzie owo brzydactwo nabywasz. Ale poprawicie sobie nastrój pocztówkami. Piękne i w wielkim wyborze. W dodatku zaoszczędzicie sporo na usłudze pocztowej, gdyż widokówki prawdopodobnie przywieziecie do Polski osobiście i wręczycie rodzinie i znajomym. A to dlatego, że mimo istnienia sporej ilości skrzynek pocztowych, nie sposób w Ameryce kupić pocztowego znaczka… Często nie ma ich nawet na poczcie. Mimo kilkumiesięcznych peregrynacji, nie udało mi się rozwiązać zagadki, gdzie zadowoleni obywatele Zadowolonych Stanów Ameryki kupują pocztowe znaczki. Poczta jest federalna, czyli państwowa, no i wyjątkowo się Amerykanom nie udała. Pracują tam też ślepcy, bo w ramach eksperymentu wysłałem z USA kilka pocztówek ze znaczkiem kanadyjskim i… doszły! Najprzyjemniej Polakowi, gdy płaci za benzynę – jest o połowę tańsza niż w Polsce. To może za mały powód, by chcieć być Amerykaninem, ale jest to okoliczność do turystyki zachęcająca. W dodatku na CePeeNie za dolara, a czasem za darmo zatankujecie też wiadro kawy! Zakupoholicy powinni Amerykę omijać z daleka. Jest wszystko, a nawet więcej w ilościach hurtowych i prawie zawsze akurat jest… wyprzedaż.

D – jak Droga 66

Ameryka to kraj ludzi w drodze. To nie tylko kwestia historii i epickiego podboju Dzikiego Zachodu. Ameryka jest olbrzymia. Proporcjonalnie stukilometrowy dystans z Krakowa do Nowego Sącza to to samo, co droga w obrębie Teksasu z El Paso do Dallas – ponad tysiąc kilometrów. Podróże międzystanowe to często mordęga kilkudniowa. Więc tak jak w Rosji rozwinął się mit kolei transsyberyjskiej, tak w USA wstążka asfaltu stała się legendą, mirażem. Symbolem dążenia do lepszego świata i lepszego życia stała się w latach Wielkiego Kryzysu Route 66 z Chicago do Los Angeles (4000 km). Potem autostrady z wolna zabiły szosę 66. Wąską drogą nie jeździł już prawie nikt, naprawiano ją coraz rzadziej. W końcu w roku 1985 U.S. Route 66 wykreślono z federalnych map. I tu stał się cud! Inne drogi zapomniano, ale literacki i filmowy mit okazał się silniejszy niż samochodowa doczesność. Wpierw na krótkich odcinkach, symbolicznie zaczęto przypominać: tu była kiedyś Matka Wszystkich Dróg. I okazało się, że chleb daje nie tylko autostrada, ale i legenda. Droga 66 stała się atrakcją turystyczną. Amerykańską. Tzn. nic tam nie ma, ale można sfotografować się na tle tablicy drogowej lub napisu na asfalcie, można kupić pocztówkę rozdętą biustem sfotografowanej w bikini dziewczyny lub namagnesowaną przywieszkę na lodówkę oraz całą masę innych rzeczy, bez których przecież nie sposób żyć! USA są krajem gigantycznej turystyki wewnętrznej (mimo że większość Amerykanów nigdy nie opuściła granic swojego stanu), ale od kilkunastu lat absorbują coraz więcej turystów z zagranicy. A dla nich droga 66 znaczy w swej legendzie tyle samo co Statua Wolności i Grand Canion. Taka jest siła mitów. Tylko w Ameryce mogła powstać literatura drogi i takież kino. Bo pokonywanie kilometrów to borykanie się z życiem. A każda podróż to urodzić się jeszcze raz. Kultową konkurencją dla szosy 66 jest Route 1. Od granicy Kanady ze stanem Maine do Key West na Florydzie (3 800 km). Kanadyjczycy zwykle wożą się tędy. Najchętniej na Harleyach.

E – jak Eskimosi

Właściwie słowa tego już nie ma… Całkiem niedawno uznano, że nie wypada tych, którzy mieszkają na północy Kanady i na Alasce, nazywać słowem, które znaczy mniej więcej „ci, którzy jedzą surowe mięso”… Ale sami Eskimosi, przepraszam, Inuici, są. W dodatku mięsem surowym wcale się nie brzydzą. Ja zresztą też. Inuici przetrwali, bo biały człowiek na północ zawędrował dopiero pod koniec XIX wieku. Wcześniej pojawiał się w bramie Arktyki incydentalnie. W odróżnieniu więc od prerii środka kontynentu nikt z Inuitami przy pomocy rewolweru nie rozmawiał. Inna sprawa, że społeczna degradacja pierwotnych mieszkańców północy skończyła się ledwie przed dwoma dekadami, a pora wystawiania rachunku za dawne barbarzyństwo i cywilizowanie na siłę właśnie trwa. Współczesne rezerwaty nie są już miejscem przymusowego osiedlenia lub wręcz uwięzienia, lecz terytorium przywilejów. Mogą wreszcie Inuici liczyć na rządową pomoc w zachowaniu własnej kultury i wyrównywaniu cywilizacyjnych szans. Mało tego, 20 lat temu zadekretowano olbrzymi obszar autonomiczny Nunavut, który w praktyce jest osobną kanadyjską prowincją. Mają też Inuici znaczący udział w podziale wpływów z eksploatacji surowców naturalnych, przede wszystkim ropy naftowej i gazu ziemnego. Czy z kolei „rentierstwo” nie przyniesie więcej szkód niż pożytku, zobaczymy już wkrótce. Bo na każdym kroku, w większości rezerwatów i inuickich osad widać, że popularnością cieszą się nie szkoły, ale salony bingo. Być może więc hipokryzja przepraszania za własne grzechy wyrażana przez polityków za pomocą dotacji i odszkodowań to też ścieżka donikąd. A nie można się wcale Inuitom dziwić, że nie chcą być tylko ludowymi śpiewakami albo rzeźbić w drewnie lub w zielonym steatycie.

F – jak First Nations

Indianie… nie brzmi już poprawnie politycznie. Lepiej mówić Aborygeni, Nativs, First Nations. Dzisiejszy arizoński rezerwat Nawahów jest większy od Holandii i Belgii razem wziętych. Jest sporo większy od niektórych stanów Zjednoczonej Ameryki. Żyje w nim niecałych 200 tysięcy spadkobierców Ameryki przedkolumbijskiej. Czasy prześladowań etnicznych minęły, fundusze federalne i stanowe próbują wyrównywać dysproporcje w poziomie cywilizacyjnego rozwoju. Publiczne szkoły i ośrodki zdrowia w Arizonie i w Nowym Meksyku często wyglądają lepiej niż bliźniacze w Nowym Jorku. A muzea przypominają pałace. Z zewnątrz. Bo zbiory mają mizerne. Bardziej się w nich kultywuje cepeliowskie odtwarzanie zapomnianych kultur, niż gromadzi pamiątki przeszłości. Tak jest choćby w Albuquerque w Nowym Meksyku. Pamiątek materialnych po prostu już nie ma… Nowi obywatele nowych Stanów zniszczyli je, a resztki rozwiał wiatr. Na odwrócenie historii, na jej odkręcenie jest już za późno. Współczesny Indianin Nawaho mieszka w pojedynczym domu zagubionym w epickim krajobrazie lotnych piasków, krwawoczerwonych skał, rachitycznych krzewów. „Kultury” ulicowej nie chce. Wokół domu ma takie samo złomowisko zajeżdżonych na śmierć pojazdów, jak biały zdobywca. Na zakupy jeździ rozklekotanym pick-upem lub motorem enduro. Dzieci do szkoły zbiera pomarańczowy school-bus. Wszystkiemu przyglądają się leniwie mustangi, których hoduje się sporo. Choć nie bardzo wiadomo po co.

G – jak Granice

Kanada i USA to prawdopodobnie kraje wrogie. Przekraczanie granicy drogowej bywa doświadczeniem traumatycznym. Pogranicznicy amerykańscy z ponurą i groźną miną, z ręką na kaburze rewolweru, zadają całą litanię głupawych pytań (czy nie zamierzamy zajmować się terroryzmem, prostytucją, czy nie przewozimy narkotyków lub broni), a na końcu pada najgłupsze pytanie świata: a po jasną cholerę przyjechaliście? Radzę wszystkim – bez względu na umiejętności lingwistyczne – aby na drogowej granicy USA:

  • Nie uśmiechać się, bo nie warto.
  • Nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów.
  • Tym bardziej pod żadnym pozorem nie wysiadać z samochodu.
  • Na wszystkie pytania zaczynające się od: „Do you…” należy odpowiadać: „Not”.
  • Na wszystkie pytania zaczynające się od: „Why do you…” należy odpowiadać pytaniem: „Why not?”.

Natomiast po kanadyjskiej stronie granicy potraktują was dużo milej niż w USA, bo kanadyjski służbista wie, że służy społeczeństwu. Amerykański służy sobie samemu i troszkę gwiazdom na sztandarze.

H – jak Hemingway

W domu Ernesta Hemingwaya w Key West przewodnika – zresztą wyglądającego jak brat bliźniak pisarza – spytałem tylko o jedno: Co i gdzie poza domem pijał Ernest? Odpowiedź była niejednoznaczna (jak wszystko w Stanach Zawoalowanych Ameryki), bo ponoć codziennie wypijał swoją porcję złudzeń i frustracji w „Sloppy Joe’s”, portowej tawernie na Greene Street. Ale knajpa miała (już po śmierci pisarza) takie wzięcie, że właściciel przeniósł ją przecznicę dalej, na róg Greene i Duval. W starym miejscu działa natomiast tawerna Capt. Tony’s. Teoretycznie Sloppy zawarował sobie prawo do wykorzystania wizerunku i legendy Hemingwaya i robi to po amerykańsku nachalnie. Tony nie może posługiwać się Hemingwayowskimi kontekstami, ale goście i tak swoje wiedzą. Kłopot drugi to odpowiedź na podstawowe zawarte w szkle pytanie: Co Hemingway pijał? Otóż dla pożytku regionalnego twierdzi się, że koktajl rumu z sokami cytrusowymi (mieszanką) oraz odrobiną likieru maraskino. O taki płynny symbol walczy już trzecie pokolenie barmanów w Key West. W rzeczywistości jednak Ernest wolał… szkocką. Pijał po prostu whisky Teachers z wodą sodową. Nie dziwcie się więc mojemu zdziwieniu, gdy stwierdziłem, iż ani w Sloppy Joe’s, ani w Capt. Tony’s whisky Teachers nie mają! Ale urzekło mnie Key West, jakże inne od Miami, Orlando, Tampy. Dlaczego trzeba jechać na kraniec świata, żeby poczuć się spełnionym? Spytajcie Hemingwaya…

Kolejna część artykułu w następnym wydaniu magazynu „ELIT News”.

Tekst i zdjęcia:
Przemysław Osuchowski