Jesteśmy prawdopodobnie pierwszym pokoleniem Polaków, które do Ameryki jeździ wydawać pieniądze. Wcześniej przez stulecia podróżowało się za ocean, żeby kabzę nabijać, znaleźć lepsze miejsce do życia lub „zielone” przywieźć do Polski. Więc, jako dziennikarz przeniesiony do rezerwy, wybrałem się tam i ja. Zapraszamy do lektury drugiej części artykułu – reportażu z amerykańskiej podróży Przemysława Osuchowskiego.

I – jak Imigranci

Ameryka jest kontynentem przybyszów. W USA i w Kanadzie niby jak dawniej u Włocha kupuje się pieczywo, niby strażakiem jest Irlandczyk, niby taksówką jeździ Pakistańczyk, niby dzieci pilnuje Portugalka, Chińczyk szyje i gotuje, a dom sprząta Polka… Tylko że Włosi zapomnieli już włoskiego, Irlandczycy nie chcą pracować w policji i straży pożarnej, Hindusi kupują motele, które jeszcze niedawno sprzątali, Portugalki się zestarzały, Chińczycy walczą jak równi z równymi na Wall Street, a Polki pokończyły uniwersytety. A może to tylko są ich dzieci? Ameryka była krajem nędzników-emigrantów. Emigrantów z wyboru i z konieczności. Janusz Głowacki przed laty napisał może najmądrzejsze zdanie w swej literackiej karierze – emigrant to ktoś, kto utracił wszystko poza akcentem. Dziś, jeśli nawet po akcencie poznasz przybysza z daleka, nie świadczy to już o niczym. Obcy akcent nie jest już wyznacznikiem słabości i gorszego statusu.

J – jak Język Amerykański

Kolumb i Kościuszko jechali do Ameryki bez nawet podstaw angielskiego. Znajomość języków obcych nie jest też najmocniejszą stroną współczesnych rodaków Lecha Wałęsy, Jarosława Kaczyńskiego i Andrzeja Gołoty. Ale w Ameryce to nie problem. Dzisiejsza Ameryka angielskim posługuje się coraz rzadziej i coraz prościej. 60 podstawowych słów i zwrotów można opanować w czasie 10-godzinnego lotu przez Atlantyk. Większość Amerykanów, których spotkacie na turystycznym szlaku, posiadła angielski jako język, którym w domu i tak się nie posługują. A jeżeli ktoś z Was ma dyplom anglistyki, na prowincji Alabamy lub Jukonu i tak nie ma szans porozumieć się z kimkolwiek, bo profesorów uniwersyteckich jest tam niewielu, a tubylcy gadają w jakimś dziwnym bełkotliwym narzeczu. Ale są też zasadzki. Jak spytają, gdzie warto pojechać w Polsce, lepiej nie mówić, że na Hel, ponieważ „go to hell” znaczy coś innego i można w mordę oberwać.

K – jak Kanada

W polszczyźnie stosowanej jest sporo lingwistycznych zagadek. No bo czemu na bałagan mówi się Meksyk albo Sajgon? A na bogactwo: Kanada? Nie do uwierzenia, ale w obozie w Oświęcimiu, bocznica, na której segregowano grabiony dobytek nieszczęsnych, zwana była w slangu obozowym właśnie Kanadą! Dlaczego? Przecież Kanada w tamtych czasach rekinem ekonomicznym nie była. A emigranci przed i powojenni zaczynali od karczowania lasu! Tymczasem dzisiaj Kanada – szczególnie gdy wjechać do niej z Ameryki prezydenta Trumpa – jawi się jako oaza dobrobytu i mądrze pożytkowanych pieniędzy publicznych. Turystyka jest wręcz sielankowa. W każdym kolejnym powiecie, już przy zjeździe z szosy czeka municypalna lub stanowa informacja turystyczna w przestronnym, eleganckim budynku. Dziesiątki bezpłatnych map, setki (setki!) folderów, liczni wolontariusze, którzy odpowiedzą na każdą wątpliwość, a jak nie wiedzą, to za moment dzwonią na drugi koniec kontynentu (to jednak spory kraj) i się dowiedzą! Jest świeżo zaparzona kawa, czyściutkie łazienki, telefony, internet… Kanada jest syta. Kanada jest ładnie odziana. Kanada jest uprzejma. Czuje się, że długo Kanada czekała na komplementy. Dlatego klonowa w symbolice flaga jest przed każdym domem, na każdym prawie samochodzie, na kanadyjce, czapeczce, t-shircie, pocztówce, wizytówce. Bo dumnie jest być Kanadyjczykiem.

L – jak Luizjana

Nowy Orlean zaskoczył mnie okrutnym modelem turystyki postkataklizmowej. Okazało się, że wiele osób przybywa tam, by choć rzucić okiem na ciągle natrętnie widoczne ślady huraganu Katrina. Nawet dzisiaj mieszka w Nowym Orleanie niewiele ponad połowę dawnej liczby mieszkańców. A zniszczone przez żywioł domy (całe dzielnice) stały się wabikiem turystycznym. Jak reaktor-sarkofag i opuszczone osiedla w Czarnobylu. Nie jazz tradycyjny, nie sławny karnawał Mardi Gras, ale gnijące w wilgotnym klimacie ruiny… I można by umieścić Nowy Orlean w pierwszej dziesiątce (zresztą zestawienia takie w internecie istnieją!) najbrzydszych miejsc świata, gdyby nie… cudowna atmosfera zepsucia Dzielnicy Francuskiej. Odrestaurowano ją troskliwie, odkręcając przy okazji odrobinę historii. Renowacja miasta po Katrinie uwzględniła więcej dbałości o postkolonialną architekturę hiszpańską i francuską niż kiedykolwiek wcześniej. Najnowszy Orlean jest oczywiście podkasany, półnagi, brudnawy, rozrechotany, spocony, dwu a nawet trójznaczny. Łatwo się w nim zgubić i zatracić. Trudno się z niego wyrwać. Opuszczałem Nowy Orlean z mieszanymi uczuciami. I jak każdy, kto tam wstąpił, z mocnym postanowieniem powrotu. Tym bardziej, że jak większość gości, nie wszystko pamiętam…

Ł – jak Łóżko

Ameryka jest kontynentem ludzi w podróży. Więc bez kłopotu, bez rezerwacji można znaleźć wygodny i niedrogi dach nad głową o każdej porze nocy i dnia. Ale warto podróżować w kilka osób. Hotele i motele przydrożne zwykle mają pokoje z dwoma łóżkami wielkości „king” lub „queen”. I nie wiem po co z dwoma materacami jeden na drugim – kurduple potrzebują drabinę! W dodatku łóżka te są wielkości lotniska, a kołdra rozmiaru spadochronu więc można się wyspać pospołu z kolegą lub koleżanką bez ryzyka przypadkowego zajścia w ciążę. Na turystycznym szlaku wygodny pokój z furą ręczników, kuchnią mikrofalową, lodówką, ekspresem do kawy (a często i kawą), suszarką do włosów i innymi „mydełkami” za 100 baksów na czworo to dobry deal. W dobie internetu znalezienie hotelu nawet w centrum dużych miast jest też nieskomplikowane. Nie należy jednak liczyć na śniadanie. Nawet jeżeli wliczone w cenę pokoju, składa się z lurowatej kawy, tosta i czasem banana. Na szczęście pożywianie się własnymi zapasami nie budzi zdziwienia. Popularne i bardzo tanie są kempingi (stanowe pola namiotowe są bezpłatne), chociaż spanie pod namiotem mniej. Na kempingach przeważają kampery. Często większe od naszych polskich mieszkań. Ameryka jest krajem hołubiącym wolność, a współczesny kamper synonimem historycznego wozu traperskiego. Więc Kanada i USA pod tym względem są rajem dla turystów.

M – jak Menu

Kulinaria amerykańskie są dla mnie wystarczającym powodem by spędzić tu co najmniej kilka tygodni. Kontynent ogromny, strefy klimatyczne prawie wszystkie, a mieszanka emigranckich kultur oszałamiająca. Jest wszystko. Nawet produkty polskie, których w Polsce nie uświadczysz. Zakupy spożywcze są czysto orgiastyczną przyjemnością. No może z wyjątkiem chleba. Emigranci jakoś o przyzwoitym pieczywie zapomnieli. Nauczyli się jednak nareszcie robić przyzwoitą kawę. Może więc kiedyś nauczą się też dobrodziejstw smacznego pieczywa. Oferta gastronomiczna fantastyczna. Prawie wszędzie, prawie wszystko, prawie o każdej porze. Szczególnie polubiłem posiłki bufetowe. Również restauracje zadowolą wybrednych (szczególnie mięsożernych), ale to dopiero pod wieczór. Nic więc dziwnego, że Ameryka jest najgrubszym kontynentem świata. Ofertę fastfoodową pomijam milczeniem świadomie, bo tam podają paszę, a nie jedzenie, chociaż tanią i obfitą. Kuchnia kanadyjska nie przekonała mnie dodawaniem do wszystkiego kukurydzy. Jam nie koń… To się na świecie – jako kanadyjski wkład do kuchni globalnej – nie przyjmie. Oferta napoi równie wielka. Szczególnie płynów słodzonych. Nic więc dziwnego, że są Amerykanie najbardziej tłustym, rozlanym ponad miarę i niezdrowym społeczeństwem. Alkohole w USA są tanie, podstawowe trunki ogłuszające nawet tańsze niż w Polsce. Sklepy monopolowe z taką mnogością towaru mogą rozpić abstynenta. W Kanadzie za to dramatycznie drogo. Więc wszyscy przemycają niczym w czasach Ala Capone’a. Podobne relacje USA/Kanada dotyczą tytoniu. Ale znalazłem i w alkoholowej dziedzinie przyjemne novum w Montrealu. Częstym zwyczajem jest przychodzenie do restauracji z własną butelką – płacimy niewygórowane (10 dolców) „korkowe” i nie narażamy się na bankructwo.

N – jak Nowy Jork

Zadziwiające… ale gdy jesteś tu pierwszy raz, coś się co chwilę przypomina. „Pod sufitem” mamy zakodowane tyle nowojorskich emblematów, że zaczynamy wierzyć w reinkarnację. Koktajl Manhattan jest może zbyt słodki, ale nobody is perfect. Nowy Jork jest sercem USA. Przez wiele lat sercem, a właściwie kluczową zastawką serca całej Ameryki, była Wyspa Ellisa. Dopóki do Ameryki przypływano tylko statkiem, zanim przybysz postawił stopę na amerykańskiej ziemi, musiał wpierw przejść przez biuro imigracyjne, które zbudowano na maleńkiej Ellis Island.Wyspa Ellisa była zwężeniem w klepsydrze, której górną połówką był niemal cały świat, a dolną USA, czyli Nowy Świat. Od 1892 do 1924 roku „przeegzaminowano” tutaj ponad 12 milionów przybyszów. Przede wszystkim z Europy. Później wyspa pełniła już tylko rolę szpitala dla poddanych medycznej kwarantannie, a nawet więzienia, w którym czekano na decyzje deportacyjne. Zmarło tu ponad 3 tysiące nieszczęśników. Dziesiątki tysięcy przed odesłaniem za ocean oglądało z wyspy światła Manhattanu i Statuę Wolności na pobliskiej wysepce Liberty. Przypadek sprawił, że statua jest do Ellis Island ustawiona plecami. Przypadek, a może symboliczna drwina. Po latach zapomnienia w 1990 roku na wyspie otworzono Narodowe Muzeum Emigracji. Na podstawie zachowanych manifestów okrętowych utrwalono dla historii nazwiska niemal wszystkich, którzy przeszli na wyspie przez imigracyjny filtr. Wielu pochodziło z Polski. Policzyć ich można tylko szacunkowo, gdyż do 1918 roku przybywali jako poddani Rosji, Niemiec, Austro-Węgier. Fotografie, które przywieźli z ziemi ojców imigranci, przedmioty codziennego użytku, ubrania, prywatne listy, religijne symbole (nie tylko katolickie), a nawet współczesne pamiątkowe gadżety w przymuzealnym sklepiku wzruszą każdego Polaka. Z Wyspy Łez jest po zmierzchu najpiękniejszy widok na rozświetlony dolny Manhattan. Zawsze, gdy stąd na Amerykę patrzę, wydaje mi się piękniejsza, niż jest w rzeczywistości.

O – jak Off-road

Asfaltu i betonu jest w Ameryce zdecydowanie za dużo! Dopiero na dalekiej północy Kanady, w Jukonie nareszcie moje off-roadowe auto mogło powąchać trochę terenu. Szutrówkami dotarłem przez iście syberyjską pustkę do Ross River, przez Pelly River przepłynąłem promem i leśnymi duktami pojechałem w stronę Gór Selwyn i Mackenzie. Chciałem dotrzeć do MacMillan Pass i ewentualnie sprawdzić co jest po drugiej stronie przełęczy. Drogę tę wytyczono w czasie II wojny światowej, planowano „pociągnąć” tędy transport ropy naftowej z północy. Wojna się skończyła, projekt zarzucono, zostały dukty do dawno zamkniętych kopalnianych szybów (srebro, miedź) i setki porzuconych wraków półciężarówek (większe pojazdy nie miały w terenie szans). Dziś terytorium kilka razy większe od Polski jest krainą myśliwych (w ciągu trzech dni spotkałem 2 ekipy) i geologów. Ci ostatni badają latem okolicę przy użyciu… śmigłowców i komputerowych skanerów. Droga, a właściwie resztki starego szlaku skończyły się na przełęczy MacMillana. Pokonałem jeszcze kilkanaście brodów, ale daleko nie ujechałem… W dodatku inwazja komarów i meszek oraz odwiedziny niedźwiedzia brunatnego, który przerwał poranną „nasiadówkę”, przekonały mnie do zawrócenia. Inna sprawa, że bezludzia Jukonu, Labradoru, Alaski są dla Europejczyka atrakcją niebywałą! Bieszczady i Mazury tysiąckrotnie pomnożone. I w dodatku magicznie bezludne.

P – jak Polacy

Wokół Toronto, w różnych Mississaguach, Hamiltonach, Bramptonach za dużo żyje Polaków. Podobnie w niektórych stanach USA, w Massachusetts, Pensylwanii, Michigan, Illinois, że o Nowym Jorku nie wspomnę. Ponieważ wszędzie (po amerykańsku) wiszą flagi z klonowym liściem lub gwiaździsty sztandar, więc i ja zawiesiłem polską banderę na samochodzie, jeżeli dodać do tego polskie tablice rejestracyjne i w dodatku typ auta w Ameryce nieobecny, to moje kontakty lub zawierane polinijne kontakty wyglądały tak: parkuję (przed sklepem, przed stacją benzynową, przed motelem) i słyszę:
– K…a, Czesiek, lukaj, krakowskie numery!
– P…….sz, Zocha, niemożliwe!
– Haj, ty naprawdę z Polski?
No i musiałem wyjaśniać… Ale też spotykałem wielu młodych, wykształconych, do polskości zdystansowanych, języka celowo nie kaleczących. Co tam też! Taka jest przecież większość! Spotykałem Kanadyjczyków i Amerykanów, dla których polskie korzenie to nie tylko balast pierogów, kiełbasy, żurku i kapusty kiszonej. Podkreślam: Amerykanów i Kanadyjczyków! Bo jak długo nie zaczniemy ich tak traktować, tak nie zrozumiemy ani sukcesów, ani goryczy emigrantów. Więc mandatów nie wypisywali mi uśmiechnięci policjanci o tylko trochę zangielszczonych imionach: Woytek i Slavek. Nad Morzem Beauforta roponośne instalacje pokazywali mi polscy inżynierowie. W Górach Skalistych Alberty tajniki klanu wyznawców religii Harleya-Davidsona też tłumaczyli mi Polacy. W Yukonie Polacy obrączkują ptaki, w Arizonie i Nowym Meksyku tworzą biżuterię z turkusów. Na zachodzie Ontario trafiłem na polską stanicę turystyczną dla wędkarzy i myśliwych. W sercu Alaski wznosiliśmy polskie toasty przy nartach wodnych latem i psich zaprzęgach zimą oczywiście też z rodakami. Polskich filmowców spotkałem w Kalifornii, a śpiewaków operowych w Nowym Jorku. Krupierów w Las Vegas, taterników w Yosemite, inżynierów w Dolinie Krzemowej. Są wykładowcami akademickimi w Montrealu, trenerami sportowymi w Kentucky i właścicielami winnic nad Niagarą. Lekarze, nauczyciele, bankowcy, maklerzy, oficerowie, politycy… Choć współczuję polskim dzieciom z angielskim już podniebieniem, że muszą „przełknąć” i wyuczyć się na pamięć słów: wszechmogący i grzechów odpuszczenie. A wszystkich przecież bym wycałował siarczyście! Nie tylko dlatego, iż polskość nie jest im ciężarem, ale że zamiast matka, mówią: mamusia, zamiast ojciec, mówią: tatuś…

R – jak Russian River

W Parku Narodowym Kenai, na półwyspie o tej samej nazwie rzeka ta nie tylko przypomina imieniem, o rosyjskiej przeszłości Alaski, ale przede wszystkim jest mekką wędkarzy. Pstrągi łowi się tu od wiosny po późnej jesień. A sierpniowe tarło łososi to spektakl magiczny! Atawistyczny pęd do miejsca narodzin w górę strumieni, gdzie po złożeniu ikry umierają, ma w sobie coś mistycznego. Spotkanie narodzin ze śmiercią, początku z ostatecznością. Czerwona barwa jakiej wtedy łososie tuż przed śmiercią nabierają zamienia rzekę w karminowy basen. Tysiące, dziesiątki tysięcy ryb! Wędkarzy jest tylu, że główny nurt Rosyjskiej Rzeki i boczne strumienie trzeba dzielić na sektory, a miejsca numerować. W dodatku konkurencją do połowów są niedźwiedzie grizzly… Spotkania z nimi nie zawsze bywają sympatyczne, bo, choć hołdują głównie wegetariańskiej diecie, opychają się łososiami na potęgę. Wielu więc wędkarzy ma pod ręką nie tylko odstraszające aerozole, ale i broń palną. W samych połowach człowiek stosuje umowny umiar, dziennie wolno zabrać 3 odłowione łososie i 1 pstrąga tęczowego. To jednak i tak gigantyczny zapas, w Russian River ryby ważą dobrze ponad 10 kilo. Większość stałych mieszkańców Alaski trafiło tu na sezon, dwa i zostało na zawsze. Ja im się nie dziwię. Pokochałem Alaskę od pierwszego spojrzenia. Od pierwszego dotyku! Chłop na Alasce jest większy i cięższy. W dodatku nie fastfoodowym tłuszczem, lecz mięśniami. Baba na Alasce ma biceps solidny, a głos niski. Gdy na Alasce na powitanie, ktoś cię walnie w plecy, to z krzesła spadasz. Polubiłem Alaskę nie tylko za urodę i nieskończoność jej Parków Narodowych, tundry, tajgi, lodowców, ale za charakter i „osobność”. Z poczuciem humoru i rezerwą Alaska nie zgadza się na niektóre federalne reformy. Na Alasce w barach pali się tytoń! A na resztę USA mówią „dolne stany”.

Kolejna część artykułu w następnym wydaniu magazynu „ELIT News”.

Tekst i zdjęcia:
Przemysław Osuchowski