Często ludzie mnie pytają, gdzie jest najpiękniejsza droga świata. Od dawna mam jeden niezmienny typ – Pamir Highway. I ludzi, których tam można spotkać. Tambylców. Pamirczyków. Ale też niepospolitych wędrowców, którzy potrafią dotrzeć na Dach Świata.

Przez wiele lat szukałem końca świata. A właściwie wielu jego końców. Miejsc, za którymi dalej już nic nie ma. Zaczęło się prozaicznie i skromnie dawno temu na Helu. Na jego południowo-wschodnim koniuszku jest magiczne miejsce, w którym spotykają się fale z Zatoki Gdańskiej z falami „idącymi” od otwartego Bałtyku. Tworzą czasem delikatną fakturę romboidalną na powierzchni wody, a pod jej powierzchnią „usypują” mieliznę, która ciągle czyni piaszczysty cypel dłuższym. Spacerować i plażować można tam od niedawna, bo czubek półwyspu był przez wiele dziesiątków lat wojskowym poligonem. Właśnie na tym „końcu Polski” marzyłem o „końcach świata”. Udało mi się kilku z nich dotknąć. Gdy jednak zamoczyłem już stopę w wodach tych wszystkich Helów, Nordkappów, Hornów, Dobrych Nadziei, gdy już nasyciłem się koniuszkami Australii, Alaski, Indochin, Floryd, gdy już wiedziałem, jak jest na… końcu, zacząłem się zastanawiać, gdzie w takim razie jest świata początek. Środek.

Instynkt podpowiadał mi zawsze, że ten początek jest w Azji Środkowej. Dlaczego akurat tam, gdzie spotykają się Hindukusz, Pamir, Tienszan, Karakorum, Himalaje? Wieloletnie wyprawy utwierdziły mnie w przekonaniu, że pępek świata, jeżeli nie jest pod Wawelem, to czeka na odkrycie właśnie tam, gdzie najwyższe góry podzieliły i dzielą ludzi, kultury, języki i religie. Dzielą bogactwa i biedę. A pokonywanie lub zamykanie najtrudniejszych górskich przełęczy i pustynnych szlaków decydowało i decyduje o losach ludzkości. Właśnie tam ścierały się największe imperia ostatnich stuleci (Chiny, Rosja, Wielka Brytania, zastąpiona przez Indie i Pakistan) i historyczne cywilizacje (chińska, hinduska, perska). Miejsca, gdzie stykały się i rywalizując, przenikały się największe religie (buddyzm, hinduizm, islam, chrześcijaństwo). Miejsca legend i miraży. Miejsca ekonomicznej rywalizacji. Miejsca, w których zderzały się marzenia.

Malownicze pogranicza dzisiejszych Chin, Indii, Pakistanu, Afganistanu, Tadżykistanu, wreszcie Kirgistanu to prawdopodobnie najbardziej malowniczy kawałek świata. Dlaczego więc biura podróży nie czynią go swoim celem? Ano dlatego, że podróżuje się na tamtejszych wysokościach niezwykle trudno. Drogi fatalne, lotniska nieliczne, sytuacja polityczna niezbyt stabilna. Ciągłe konflikty. Potworne mrozy i niezwykłe upały. Trzęsienia ziemi. Przełęcze niebotycznie wysokie. Brak turystycznej infrastruktury. I pustkowia niemal bezludne… Może właśnie dlatego tak tam pięknie?

Kluczem historycznym i współczesnym komunikacji i transportu tamtych ziem (właściwie majestatycznych gór) były przełęcze, którymi wędrowali przez stulecia kupcy Jedwabnego Szlaku. W newralgicznych miejscach były to nieliczne przeprawy w miejscach, do których nie sięgała władza żadnych carów, cesarzy, królów, maharadżów, chanów. Dopiero polityczne ambicje końca XIX wieku w Londynie i Sankt Petersburgu doprowadziły do rywalizacji zwanej Wielką Grą. Misje szpiegowskie i wojenne aneksje pozwoliły narysować pierwsze mapy, wytyczyć drogi w miejsce ścieżek i założyć pierwsze garnizony. Tak powstał Pamirski Trakt, który współcześni podróżnicy nazywają Pamir Highway. Kultowa droga dla wszelkich pojazdów i dla piechurów. Prawdopodobnie najpiękniejsza i zarazem najtrudniejsza droga świata.

Klasyczny odcinek ma zaledwie 729 kilometrów i według „planera” google maps trzeba 11 godzin do pokonania trasy z Osz w Kirgistanie do tadżyckiego Chorogu. To jednak tylko teoria. Jeździłem Pamirskim Traktem różnymi wszystkomającymi pojazdami i ledwie mieściłem się w dwóch dobach. A gdy podróż ma mieć poznawczy sens, to i tygodnia jest mało, by cokolwiek zobaczyć, przeżyć i zrozumieć. Nawet, jak w moim przypadku, gdy jedzie się tędy po raz enty.

Właśnie stamtąd wróciłem, ciągle czekam na bagaż, który goni mnie ciężarówką. Porządkuję zdjęcia i wspomnienia. I ciągle nadziwić się nie mogę, skąd tyle we mnie sentymentu do niegościnnego Pamiru, w którym żyją najbardziej gościnni Pamirczycy. Surowość przyrody przestrasza, ale otwartość tamtejszych ismailitów zapada w serce na zawsze. Polityczne zawiłości Tadżykistanu – Kirgistanu zresztą też – prowokują hybrydowych propagandzistów. Stąd tyle stereotypów o niebezpieczeństwach Górskiego Badachszanu. Stereotypów jakże krzywdzących.

Zwykle zaczynam podróż szlakiem Pamir Highway w Osz. Miasto to brzydkie jak większość aglomeracji byłego ZSRR. Ale przez wieki uznawano je za środkowy punkt Jedwabnego Szlaku. Bazar funkcjonuje nadal, ale sprzedają na nim tylko chińską tandetę. Ważniejsze, że właśnie tutaj naczelnikował miastu i regionowi generał Bronisław Grąbczewski w latach 1892–99. Stanowisko to otrzymał od cara za kilkunastoletnie zasługi, jakie dla Rosji położył, podporządkowując carowi Pamir. Hindukusz i Karakorum zagarnęli już Brytyjczycy. To właśnie Grąbczewski wytyczył szlak przez najwyższe przełęcze Pamir Highway i nadzorował budowę dróg, którymi mogły już iść nie tylko wielbłądy, konie, jaki, ale też wozy konne zdolne przewozić armaty i sprzęt wojenny. Dawne ścieżki zastąpiła droga szerokości klasycznej dziewiętnastowiecznej lawety. Poszerzono ją i częściowo wyasfaltowano dopiero w czasach inwazji breżniewowskiej na Afganistan. Przełęcz Tałdyk (3600 m n.p.m.) ma przyzwoitą nawierzchnię zaledwie od kilku lat! Na odcinku setki kilometrów droga wspina się serpentynami ponad dwa i pół tysiąca metrów. Ruch spory, bo to główny szlak umożliwiający wymianę towarową Kirgistanu z Chinami. Przeważają przeładowane tiry. Ta akurat szosa i przełęcz powinna nosić imię Grąbczewskiego, bo to on „otworzył” tę bramę z Tienszanu w stronę Pamiru. Po jej przekroczeniu otwiera się przed podróżnikiem najszersza i chyba najpiękniejsza panorama Kotliny Ałajskiej i siedmiotysięcznych pamirskich szczytów. Za plecami zostawiamy Niebiańskie Góry i ich jakby karpacką szatę. Następne drzewa zobaczymy dopiero za kilka dni, setki kilometrów dalej.
Sary Tasz, jedyna wieś w dolinie oddzielającej Tienszan od Pamiru, to prymitywne skupisko dwustu brzydkich domów i prostych zagród dla rogacizny. Siano suszy się w stertach na dachach chałup, a nagrobki miejscowego cmentarza zdobione na szczytach pękiem końskiego włosia świadczą, że żyją tu kirgiscy pasterze. Wieś jest też jedynym skrzyżowaniem dróg w promieniu setek kilometrów. Stąd jedzie się wszak na północ do Osz, na południe do Chorogu, na wschód do chińskiego Kaszgaru i na zachód do tadżyckiego Duszanbe. Newralgiczność wsi podkreśla ostatnia „cywilizowana” stacja benzynowa. Następną zobaczymy za kilka dni w Chorogu. Jest też kilka prymitywnych sklepików, dwie jadłodajnie, a nawet trzy „guest housy”.

Z Sary Tasz jedziemy na granicę tadżycką. Kończy się przyzwoita droga. Ten fragment Pamir Highway służy tylko ruchowi lokalnemu i ewentualnym turystom. Deszcze i kamienne lawiny bez skrupułów szarpią i rozmywają szosę. Mrozy kruszą resztki asfaltu. Straż graniczna po kirgiskiej stronie przycupnęła jeszcze w dolinie – tu łatwiej przetrwać zimę. Po mozolnym podjeździe błotnistym traktem w kolorze czekolady docieramy na czterotysięczną przełęcz. Tu zaczyna się Tadżykistan, a właściwie Górski Badachszan.

Jego mieszkańcy mają swoje odśrodkowe ambicje. Kiedyś imperia rywalizowały tu tylko o prestiż. Potem okazało się, że Pamir jest geologicznym sezamem. Potencjalne bogactwa naturalne podniecają biedaków. Islamskie ruchy polityczne torpedowane przez Duszanbe skończyły się konspirowaniem i partyzantką. Północny Tadżykistan lekceważył południe. Pomoc filantropijna Aga Chana w Chorogu i Badachszanie różnic cywilizacyjnych nie wyrównała, ale wzmocniła poczucie odrębności i pobudziła miejscowych. Aga Chan IV, czyli książę Karīm al-Hussajnī jest bajecznie bogatym biznesmenem brytyjskim i jednocześnie duchowym przywódcą ismailitów. Jako 49. imam nie ogranicza się tylko do honorowych funkcji religijnych wśród nizarytów albo asasynów, czyli większościowej grupy ismailitów szyickich. Pełni też misję na wskroś polityczną. Piętnastomilionowa religijna społeczność islamska o tysiącletniej historii, wywodząca się z Iranu, wyemigrowała przed 170 laty na pogranicze Afganistanu i Tadżykistanu. Znaleźli tu pozory „ziemi obiecanej”, a we współcześnie niestabilnej Azji Środkowej oznaczać to może tylko jedno: chęć samodzielnego bytu państwowego. Wprawdzie poddani Aga Khanów uchodzą za liberałów i zwolenników metod politycznych, ale ani w Duszanbe, ani w Kabulu się im nie dowierza. Swoją odrębność podkreślają nie tylko na tle religijnym. Nikt z nich nie mówi, że są Tadżykami lub Afgańczykami. Chcą, by ich nazywać Pamirczykami.

Pamir Highway wiedzie od kirgiskiej granicy na południe wśród niebywałej gamy kolorów. Wśród pełnej palety barw pozbawionej roślinności ziemi – jest na przemian żółto, brązowo, kawowo, czekoladowo, szaro, kobaltowo, brunatnie, pomarańczowo. Jedynym urozmaiceniem jest biel śniegu lub związków soli. W dodatku cały czas na wysokościach ponadtrzytysięcznych. Trakt – w większości szutrowy, kamienisty, czasem z resztkami pofałdowanego asfaltu – prowadzi kompletnym bezludziem. Ledwie co kilkanaście kilometrów widać jakiegoś pasterza, który latem wypasa (na kamienisku!) mizerne stadko owiec i kóz. Jechać trzeba ostrożnie. Znaków ostrzegawczych brak, a bywa, że nagle brak mostu nad strumieniem. Zostaje ostrożna przeprawa brodem. Auta – nawet złom z sowieckich czasów – dają radę, motocykliści przeklinają lodowaty prysznic, cyklistom przychodzi nieść rower na plecach. W lipcu i sierpniu w ciągu dnia trzydziestostopniowy upał. W nocy solidne przymrozki. Miejsc do biwakowania nieskończoność. Ale śpi się fatalnie, bo za wysoko. Najpoważniejsze przewyższenie to Akbajtał, 4655 metrów. Dla przyzwoitego auta spory wysiłek, dla automobilowego przeciętniaka lub emeryta trudna sprawa, dla wyprawowych motocykli mordęga, dla rowerzystów gehenna. Mimo to jest ich coraz więcej. Osiem lat temu na sześciuset kilometrach za Sary Tasz spotkałem turystów trzy razy. Teraz widzę tylu co godzinę. Kolejnym punktem milowym jest Murgob. Najbrzydsze miasteczko świata. Narodziło się jako wojskowy posterunek generała Grąbczewskiego. Dziś rozwija się jednak szybko, bo Chińczycy otworzyli pobliską granicę i zasieki z drutu kolczastego pokonują codziennie dziesiątki załadowanych ciężarówek. Na pierwszym biegu, centymetr za centymetrem zdobywają kolejne przełęcze. Trasę z Kaszgaru do Duszanbe „robią” w 10–12 dni… około stu kilometrów na dobę! A innej drogi, jak przez Murgob, nie ma. Miejscowi, pamirscy szyici, żyją więc z przydrożnych usług i drobnego handlu. Powstają też prymitywne sezonowe noclegownie dla turystów.

A potem znów 300 kilometrów złej albo jeszcze gorszej podniebnej drogi. Rozpędzać się nie warto, niebezpieczne garby nawierzchni, lub jej brak, dziury, meandrujące objazdy. Czasem w pyle, czasem w błocie – jak tam Allahowi się spodoba. I znów dwukrotnie trzeba wspiąć się ponad 4 tysiące metrów. Nagrodą są górskie pejzaże przypominające wizje Salvadora Dali.
Dopiero na ostatnich kilkudziesięciu kilometrach przed Chorogiem (a więc na afgańskiej granicy) Pamir Highway prowadzi w dół wzdłuż rzeki Gunt, zanim ta połączy się z Pandżem. Wreszcie odrobina zieleni. Wreszcie bardziej zamożne wioski. Wreszcie odrobina cywilizacji. Wreszcie jakiś większy bazar. I wreszcie baza rozmaitych włóczęgów ze świata w Pamir Lodge, gdzie można wrócić do spania w prostym łóżku, a nawet skorzystać z „europejskiej” toalety. Ja w Pamir Lodge sypiam na tarasie. Pod gwiazdami.

Pamir Highway ma też obok głównej trasy dwie prawie równoległe alternatywy. Jedną jest Korytarz Wachański, kapitalna widokowo droga wzdłuż Pandżu. Też już „odkryta” przez turystów. Całodniowa jazda wzdłuż granicy afgańskiej to temat na osobną opowieść. Jeszcze ambitniejsi pakują się w dolinę Bartang. Ale tam nawet samochody 4×4 rzadko dają radę. Nam się udało. Trochę z konieczności, bo byłem „wsparciem” z zapasami paliwa dla międzynarodowej grupy motocyklistów. W ciągu dwóch dni przeprawy spotkaliśmy wędrowców tylko raz. Dwóch rowerzystów. Oczywiście z Polski! Boję się, że nawet tam wkrótce zrobi się tłoczno…
Pamirskim traktem wędrował niedawno Paul Salopek nazywany „najwolniejszym” dziennikarzem świata. Dla National Geographic realizuje projekt dziesięcioletniego marszu szlakiem migracji homo sapiens z Afryki na południowy kraniec Ameryki Południowej. Pieszo! Spotkałem za to na Pamir Highway polską parę cyklistów, którzy w podróży dookoła świata pedałują już ósmy rok! Adela Tarkowska i Krzysztof Józefowski „robili” właśnie 42. kraj i byli na siedemdziesiątym drugim tysiącu kilometrów. Jeszcze bardziej zdumiony byłem, gdy na Pamirskim Trakcie tadżyckiej pustki dogoniłem Jacka Hugo-Badera. Stał bidny przy drodze, na wietrze, w zimnicy, w zapadających ciemnościach. Ratowałem go wodą… On na rowerze, ja w hiluxie. 25 lat temu odbieraliśmy pospołu Polskiego Pulitzera. Trzeba było zapychać w wysoki Pamir, żeby się spotkać. Cudem na wysokościach było, że dwa stare dziady się w miejscu tak nieoczywistym rozpoznały!

Bo na Pamir Highway o cuda łatwiej. Dlatego będę tam wkrótce znów.

Przemysław Osuchowski