Przyszedł czas na kierunek, którego Polacy unikają jak ognia. Nasi wschodni sąsiedzi – kraje byłego ZSRR – są wystarczająco egzotyczni, by inspirować wymagającego podróżnika. I wystarczająco rozlegli, by latami się tam włóczyć bez nudy. Peregrynuję od Bugu po Pacyfik i od Morza Białego po Azję Środkową już trzecią dekadę i ciągle odkrywam nowe powody, by tam wracać. W poradzieckich podróżach spędziłem kilka lat. Czas na podsumowanie, które – mam nadzieję – zainspiruje innych. Alfabetycznie wyglądałoby to mniej więcej tak…

(2. część artykułu, z literami od „C” do „G”, została opublikowana w 90. wydaniu magazynu „ELIT News”).

H – jak herbata

Samowar był, jest i jeszcze długo będzie symbolem kultury rosyjskiej. Herbata przynależy tej kulturze o wiele bardziej niż przypisywana jej najczęściej wódka. Popijanie czaju, jego przygotowanie, częstowanie nim, dolewanie, uzupełnianie konfiturami to jeden z piękniejszych obyczajów naszych sąsiadów. Nauczyli się tego od Chińczyków i dodali do azjatyckich wzorów swoje kody społeczne, medyczne, towarzyskie. Herbata jest na Wschodzie dostępna absolutnie wszędzie. Wypić (właściwie „popić”) z kimś herbatę to początek bliższej znajomości. W dodatku herbaty mają tam dobre, mocne. Niestety coraz mniej już prawdziwych samowarów…

H – jak historia

Wszystkie narody dawnego imperium mają do przeszłości dużo bardziej zaangażowany stosunek niż w Europie lub obu Amerykach. Rosjanie i ich sąsiedzi znają historię. Lubią o historii rozmawiać. Oczywiście – jak wszędzie – czasem tą historią zręcznie manipulują. Nie dlatego, że nauczyciel ich okłamał, ale dlatego, że tak… wygodniej. Wybielają zbrodniarzy, lekceważą cudzych bohaterów. Zapewne jesteśmy pod tym względem podobni. Nie obawiajcie się o historii na Wschodzie rozmawiać, choć dobrze czasem poważny wywód podeprzeć jakąś anegdotą lub dowcipem. Po obu stronach Uralu nadal w cenie są dowcipy o Stalinie, Rasputinie, Czapajewie, radiu Erewań. Więc nie mówcie: czterej pancerni i pies (a znają ich absolutnie wszyscy!); zgrabniej powiedzieć: tri tankisty, Gruzin i sabaka… Będą Was kochać!

H – jak hotele

Są. Często o standardzie wyższym, niż sądzicie. To oczywiście kosztuje. Mniej niż nad Wisłą, ale dość drogo. Rezerwacja internetowa jest skuteczna i prosta. Tańsze są hotele podmiejskie, ale tam z kolei trudno zasnąć, bo prawie codziennie odbywają się w nich wesela i inne tego typu fety z muzyką i tłumem zanietrzeźwionych tamziemców. Interesującą turystycznie alternatywą są hostele, jest ich sporo nawet w prowincjonalnych miasteczkach; mają miłą, domową atmosferę. W najbiedniejszych postsowieckich republikach jest też sporo przydomowych pensjonatów. Niektóre mają swój regionalny urok, np. w Kirgistanie często można wynająć orientalną jurtę, ale przystosowaną do potrzeb turysty zachodniego. Przy trasach, po których sączy się ruch tirów, popularne są „stajanki” – strzeżony parking, proste pokoje i restauracyjny bufet. Najtrudniej mają zwolennicy kempingowania. Kempingów w zasadzie nie ma. Ale nocowanie w pobliżu swego samochodu lub motocykla nad rzeczką, nad jeziorem czy w górskiej dolince nie wzbudza zdziwienia i jest bezpieczne. Choć czasem przypląta się ktoś ciekawski i trzeba poświęcić mu nieco uwagi oraz podzielić się zawartością barku.

I – jak ikra

Czerwony kawior z łososia jest bardzo popularną przekąską od Bałtyku po Pacyfik. Najczęściej na małej kanapeczce z białego pieczywa. Jeszcze lepiej smakuje na blinach, czyli małych naleśnikach. Zwykle towarzyszy kieliszkowi czegoś dobrze schłodzonego. Ikra uzupełniająca posiłek podkreśla wystawność przyjęcia i jest dowodem szacunku dla gościa. Starajcie się jednak unikać wędzonych ryb. Choć wyglądają apetycznie i pachną bosko, są twarde jak podeszwa.

I – jak imperium

Czy nam się to podoba, czy nie, nasi sąsiedzi są dumni z tradycji imperialnych. Z tego żartować nie należy. Przeciętny Rosjanin jest przekonany o co najmniej równości osiągnięć dawnego imperium wobec osiągnięć np. Korony Brytyjskiej. Imperialne myślenie przejawia się również w przekonaniu o wyższości kultury rosyjskiej nad osiągnięciami pozostałych narodów ZSRR. Rosja skolonizowała pół Azji i nie chce wyrzec się tego dziedzictwa. Gdy w rozmowie brakuje im argumentów na potwierdzenie obecnej potęgi państwa cara Putina, odwołują się do historii marszu na Berlin lub podboju kosmosu. Jeżeli trudno Wam będzie chwalić w rozmowie przewagi Moskwy nad resztą świata, to przynajmniej doceńcie jej dorobek w sztuce, muzyce, poezji, literaturze, sporcie. Będzie łatwiej cieszyć się podróżą.

J – jak Jałta

Nie bez powodu carowie mieli tutaj swoje letnie rezydencje. Każdy ma takie Lazurowe Wybrzeże, na jakie sobie zasłużył. Krymskie wybrzeże jest rajem także dla współczesnych. Tak jak każdy Amerykanin marzy, by choć raz zobaczyć Las Vegas, tak obywatel byłego imperium marzy o Jałcie lub Soczi. Poznałem nawet takich oryginałów, którzy rezygnowali z własności kilku stacji benzynowych w Kirgistanie, lub właścicieli sieci sklepów albo zakładów fryzjerskich w centralnej Rosji, którzy spieniężali aktywa i wyjeżdżali nad Morze Czarne, by cieszyć się pracą taksówkarza lub posadą stróża plaży w sezonie zimowym. Ciepły klimat czyni marznących przez prawie cały rok gdzie indziej… szczęśliwymi. Zresztą łatwiej to pojąć na miejscu, w Jałcie. Nawet mimo aktualnych komplikacji w podróży na Krym. To przecież jeden z najpiękniejszych zakątków Europy. A jakie mają wina!

J – jak Jerofiejew

Zwykle, gdy przebywam w Moskwie, a nawet gdy tylko ją w pośpiechu mijam, niemal zawsze gnam w miejsce magiczne. Nie jest to Arbat ani Plac Czerwony. Jadę do Pietuszek. To podmoskiewskie miasteczko zrośnięte ze stolicą jak Pruszków z Warszawą. Gna mnie tam geniusz pewnego moczymordy… Wieniedikt Jerofiejew swą deliryczną podróżą kolejką podmiejską z Moskwy do Pietuszek wszedł na zawsze do historii literatury światowej. Jego kalwaria i kolejne upadki w drodze do mieszkającej w Pietuszkach ukochanej przemawiają do mnie bardziej niż „Ulisses” irlandzkiego Jerofiejewa. James Joyce był może lepszym pisarzem, ale nie miał pojęcia, cóż to takiego „łzy komsomołki” lub „psia krew”. Czym jest życie i miłość mógłby uczyć się właśnie od Jerofiejewa… Nawet gdy mam tylko kwadrans, lubię przysiąść na dworcu w Pietuszkach (skądinąd paskudnym jak większość dworców imperium) i strącić kroplę substancji magicznej na brudny peron… Na cześć ostatniego rosyjskiego romantyka.

J – jak język

Starsze pokolenia Polaków oswoiły język rosyjski w szkole. Nie szkodzi, że pod przymusem. Coś tam w głowie zostało. Kilka pierwszych dni podróży odświeży pamięć. Polacy na ogół mówią wtedy po polsku, ale z rosyjskim akcentem. Brzmi to w większości komicznie, ale dogadać się idzie. Język rosyjski jest też pożytecznym pomocnikiem w całej Azji Środkowej i na Kaukazie. Tylko na Ukrainie uważajcie z rosyjskim, bo ukraiński język to jednak nie to samo i można kogoś urazić. Umiejętność porozumiewania się z gospodarzami ich mową otwiera drzwi i uwalnia z wielu kłopotów. Jeżeli nie byliście nigdy na Wschodzie, przed podróżą obejrzyjcie po prostu kilka filmów w oryginale. Polecam „Spalonych słońcem” i „Dworzec dla dwojga”. Zdziwicie się, jakie to czytelne. Posłuchajcie też ballad Okudżawy i Biczewskiej. A w ostateczności mówcie po prostu po polsku. Dogadacie się. A gdy jeszcze wtrącicie, że „kura nie ptica, Polsza nie zagranica”, Wasz rozmówca sam się postara, żeby się z Wami porozumieć. Młodzi Polacy dogadają się ze swymi rówieśnikami po angielsku, ale nie ma to już żadnego uroku…

K – jak kałasznikow

Kolejny symbol imperium. Zapewne go nie spotkacie, ale zdarza się, że w bardziej „gorących” regionach w „kałachy” uzbrojona bywa milicja. Różnistej broni naoglądacie się w Azji Środkowej i na Kaukazie, szczególnie w regionach przygranicznych lub zróżnicowanych etnicznie. Mundurowi znają słabość zagranicznych turystów do „kałacha” i prawdopodobnie pozwolą Wam zrobić pamiątkowe zdjęcie. Wielbiciele militariów mogą też sobie z kałasznikowa postrzelać na sportowych strzelnicach. Widywałem też sytuacje w okolicach pogranicznych garnizonów i wojskowych postów, gdy za banknoty w zielonym kolorze można było oddać kilka strzałów… Turyści bywają dziwni…

K – jak Kozacy

Nie szukajcie na Ukrainie Kozaków zapamiętanych z lektury Sienkiewicza. Owszem, Ukraina w swej niezbyt starej mitologii przyjęła emblematykę kozacką. Ale przecież jako całość Ukraina jest dość dziwnym zlepkiem. Dorzecze Dniepru to centrum. Dorzecze Donu to tylko pozornie ten sam kulturowy, historyczny obszar. Symbolika kozacka, której hołdują współcześni patrioci w Kijowie, ma przecież inne tradycje nad Donem, gdzie przeważali samorządni rolnicy i dzielni żołnierze, których car wysyłał tam, gdzie diabeł mówił dobranoc. Podbili Syberię i Azję Środkową, a nawet Alaskę. Dotarli aż w okolice San Francisco! Tymczasem zupełnie inne tradycje panowały nad Dnieprem, gdzie awanturnicza Sicz Zaporoska stawiała czoła polskim królom, tatarskim chanom i rosyjskim carom. I nie panował tu na stałe nikt. Rządzili najsilniejsi ze zbieraniny zbiegów i poszukiwaczy przygód. Stworzyli też własną legendę, ikonografię, obyczaj. Dzisiaj kozacka symbolika, którą promują Ukraińcy, wcale nie oddaje tej demograficznej różnorodności. Inna sprawa, że gdyby nie ta wiekowa rywalizacja, nie byłoby tu dzikich pól, ale mlekiem i miodem płynący Eden. A turystom została tylko wątpliwa cepelia.

K – jak kreml

Rzeczownik ten jednoznacznie kojarzy się wszystkim z tym Kremlem pisanym wielką literą. Moskiewskim. Symboliczną i rzeczywistą siedzibą władz najwyższych. Za carów, za pierwszych sekretarzy i obecnie. Zresztą warto go zwiedzić. Ale kreml to przede wszystkim historyczny fort obronny i ma swoje kremle większość starszych miast. Dawniej były to po prostu twierdze obronne w sercu grodu, później kremle stały się prestiżowym centrum władzy świeckiej i kościoła prawosławnego. Dzisiaj najczęściej pełnią rolę głównego zabytku. Do najpiękniejszych, najciekawszych należą kremle w Kazaniu, Smoleńsku, Tobolsku, Astrachaniu, Suzdalu, Niżnym Nowogrodzie, Pskowie, Jarosławiu, Ugliczu. My takie miejsca nazywamy zamkami obronnymi. Jednak porewolucyjna Rosja często swe kremle zniszczyła lub zamieniła na więzienia. Dzisiaj kremle pieczołowicie się odnawia i pokazuje z dumą.

L – jak Lenin (i jego Pik)

Ulubioną pamiątką z turystycznych wyjazdów na Wschód są zdjęcia pod pomnikami Lenina. Bo choć inne „pamiątki” po komunizmie usunięto, Lenin na cokołach ciągle tkwi. Lenin wszak oddał carskie włości obywatelom, więc jakiś tam sentyment do wodza zachował się nawet w republikach, które zwierzchność Moskwy zlekceważyły. Najbardziej imponujący pomnik Lenina stoi na przykład w Ułan Ude.
Osobiście od kamiennych i żeliwnych monumentów Władimira Iljicza, że o moskiewskim mauzoleum z jego mumią nie wspomnę, wolę „pamiątki” geograficzne. Gdy mam po drodze, odwiedzam bazę alpinistów pod Pikiem Lenina w Pamirze, na granicy Kirgistanu i Tadżykistanu. Pik ma 7134 m n.p.m. Na wysokości bazy, 3651 m n.p.m., czasem i latem mróz chwyta. Rano jednak słońce oddaje trochę serca i Lenin patrzy majestatycznie na wędrowców. Ruch w bazie jest całkiem spory. Jest kilka dużych obozowisk, a w każdym po kilkanaście namiotów. Dla urozmaicenia jest też kilkanaście jurt pasterskich. Najbiedniejsi alpiniści rozbijają swe małe namiociki, gdzie dusza zapragnie. Miejsca jest dużo. Dalej pieszo do kolejnych obozów idą już nieliczni. Pik Lenina uchodzi za jeden z najłatwiejszych siedmiotysięczników. Amatorzy często z Leninem przegrywają. Niepowodzenia przypłacają odmrożeniami i chorobą wysokogórską. Zdarzają się wypadki śmiertelne, gdy załamanie pogody zaskoczy alpinistów na szlaku. Lenin i tutaj ma na swoim sumieniu trochę istnień… W rzeczywistości nieleninowskich i niekomunistycznych czasów oficjalna nazwa tego i wielu innych szczytów brzmi zupełnie inaczej. Pik Lenina to Pik Awicenny, Pik Komunizma to Pik Ismaila Samaniego, Marks i Engels też mają już innych patronów. Jednak nowe pokolenie alpinistów z humorem żongluje starymi nazwami. Ich zdaniem są bardziej cool. Gdy patrzę na długie dredy młodziaków z całego świata i wącham ich marihuanę, dochodzę do wniosku, że niech im tam Lenin patronem będzie. Choć lubię przypominać, że najsławniejszy Rosjanin po ojcu był Kałmukiem, a po matce trochę Żydem, trochę Niemcem i trochę Szwedem. W dodatku robotniczy idol był… szlachcicem.

L – jak Lwów

Zachęcać do odwiedzenia Lwowa to truizm. Lwów jest dla nas nie tylko turystycznym obowiązkiem! Jeżeli nie rozumiecie dlaczego… tym bardziej powinniście tam po prostu pojechać na dni parę. Jego współczesność jest porównywalna z dzisiejszym Krakowem lub Wrocławiem. Nie umiem przez Podole, Zakarpacie czy Wołyń podróżować bez wzruszenia. Każdy drogowskaz, każda tablica przypomina dawne czasy i rozbudza sentymentalne reminiscencje. Czy my, Polacy, umiemy myśleć o Ukrainie bez kresowych wzruszeń? Bez marzeń o Bezgrzesznej? Czy kiedykolwiek potraktujemy intelektualnie, a nie emocjonalnie choćby geograficzne nazwy? Znam dobrze Gródek Jagielloński, Brody, Beresteczko, Krzemieniec, Dubno, Równe, Żytomierz, Berdyczów, Humań, Płoskirów, Tulczyn, Winnicę, Bar, Żółkiew, Sambor, Gródek, Stanisławów, Tarnopol, Zbaraż, Zaleszczyki, Chocim, Żwaniec, Kamieniec Podolski, Czortków, Buczacz, Humań, Jaremczę, Truskawiec, Drohobycz… Jak większość Polaków ja też mam rodzinne powody do szybszego serca bicia na Ukrainie. Życzę Wam, byście podobnych uniesień doświadczali w każdym z tych miejsc. Ale zacznijcie od Lwowa!

Ł – jak Ławra Peczerska

Kijów jest coraz częściej odwiedzany przez polskich turystów. Proeuropejskie przebudzenie Ukraińców intryguje gości z całej Europy. Na Majdanie Swobody, na Chreszczatyku jest może zbyt gorączkowo. Sympatyczniej jest za to na Andriejewskim Zjeździe w sympatycznym muzeum Jednej Ulicy. Prezentuje, jak w soczewce właśnie jednej uliczki, że Kijów był w gruncie rzeczy miłym, dobrosąsiedzkim melanżem ukraińsko-rosyjsko-polsko-ormiańsko-niemiecko-żydowskim.
Ukraińskość jednak można i należy podziwiać świątecznie. Najlepiej w zespole cerkiewnym Ławry Peczerskiej. Odrodzenie religii jest na Ukrainie faktem. A ukraińscy prezydenci wzorem Putina cerkiew honorowali i honorują. Politycy szukają spoiwa mentalnego, narodowego w osieroconym po komunizmie społeczeństwie. Prości ludzie również szukają w cerkwi tego, co dla nich wspólne. Tradycyjna celebra cerkiewna jest o wiele bardziej pompatyczna, niż znamy to z polskich kościołów. Spędziłem kiedyś całonocne wielkopiątkowe czuwanie w kijowskim Soborze Uspieńskim… Basowe śpiewy mnichów wprawiały odnowione ściany w drżenie! Ale przy okazji nie zapominałem ani na chwilę, że choć to Patriarchat Kijowski, a nie Moskiewski, cała Ławra Peczerska to przecież serce i macierz całej Rusi. Jej początek! I Rosja, Moskwa o tym pamięta…

Ł – jak Łubianka

Zawiłości historycznych polsko-rosyjskich konfliktów skupiają czasem naszą uwagę na obiektach, które przybysz z Francji lub USA pewnie by zlekceważył. Należą do nich m.in. więzienia. Do twierdzy Szlisserburskiej na wysepce newskiej pod Sankt Petersburgiem trafią pewnie tylko wyrafinowani amatorzy historii. Znacznie łatwiej rzucić okiem, podczas spacerów po Moskwie, na osławioną Łubiankę. Siedzibę Czeka, GPU, NKWD, a dzisiaj FSB. Budynek pompatyczny, ale budowano go jako siedzibę wielkiej firmy ubezpieczeniowej „Rossija”, a nie kazamaty Feliksa Dzierżyńskiego. Po Kremlu to zapewne drugie miejsce, w którym Polacy czują się nieswojo. Zresztą nie tylko oni. Gdy przystaniecie na Placu Łubiańskim, pamiętajcie, że dla wielu obywateli imperium Dzierżyński jest bohaterem. A pusty skwerek na środku placu od lat czeka na pomnik Feliksa, który jakoś powoli odnawiają. Już trzecią dekadę…

Ł – jak łzy

Zakładam – może naiwnie – że jadąc na Wschód, nie będziecie się zachowywać jak stereotypowi turyści japońscy. Im na ogół wystarcza przyklejenie nosów do szyby autobusu turystycznego i czasem pstrykanie zdjęć. Mam nadzieję, iż włócząc się po byłym imperium, poznacie bliżej jego poddanych. Rosjanie i ich sąsiedzi są bardzo gościnni, łakną kontaktu z obcymi. Warto nie stronić od nawet przypadkowych znajomych. Takie kontakty, nawiązane gdziekolwiek (na dworcu, w sklepie, na basenie, na wyciągu narciarskim, w jakiejkolwiek knajpce, w teatralnych kuluarach i na stacjach benzynowych), szybko zmienią się w miłą komitywę. Będziecie serdecznie przyjmowani w ich domach. Pomogą Wam we wszystkich podróżniczych kłopotach. Niech nie zdziwią Was pewne zachowania… Lubią się na przykład całować na pożegnanie i potem przy ponownym spotkaniu. W dodatku nie muskają Waszych policzków, ale całują serdecznie w usta! Nie zdziwcie się też, gdy po tylko kilkunastominutowej sympatycznej rozmowie poproszą o Wasz adres i wręczą własny. To do niczego nie zobowiązuje, ale dawnym zwyczajem wypada kontakt zostawić. Do niedawna chodziło o adres pocztowy. Dzisiaj częściej pytają o adres mailowy lub konto na Facebooku. Natomiast jeżeli znajomość przerodzi się w biesiadę, bądźcie przygotowani na to, że będą śpiewać, a potem… poleją się łzy rzęsite. Taka ta ich „duszoszczypiatelnost”. Pełna melancholii i wzruszeń.

Czwarta część artykułu zostanie opublikowana w jednym z kolejnych wydań magazynu „ELIT News”.

Tekst i zdjęcia: Przemysław Osuchowski