Przyszedł czas na kierunek, którego Polacy unikają jak ognia. Nasi wschodni sąsiedzi – kraje byłego ZSRR – są wystarczająco egzotyczni, by inspirować wymagającego podróżnika. I wystarczająco rozlegli, by latami się tam włóczyć bez nudy. Peregrynuję od Bugu po Pacyfik i od Morza Białego po Azję Środkową już trzecią dekadę i ciągle odkrywam nowe powody, by tam wracać. W poradzieckich podróżach spędziłem kilka lat. Czas na podsumowanie, które – mam nadzieję – zainspiruje innych. Alfabetycznie wyglądałoby to mniej więcej tak…

(4. część artykułu, z literami od „M” do „P”, została opublikowana w 96. wydaniu magazynu „ELIT News”).

R – jak restauran

Chętnie pożartowałbym z restauracyjnych obyczajów na wschodzie, bo to wszak jedyny kawałek świata, gdzie na drzwiach restauracji można wczesnym popołudniem zobaczyć anons „obiednyj piereryw”, czyli „przerwa obiadowa”. Jednak od co najmniej dwóch dekad uparcie zachęcam do turystyki kulinarnej. Więc również dzisiaj tylko o plusach tamtejszej kuchni. A kuchnia w Rosji i okolicach jest dobra lub bardzo dobra. Po pierwsze dlatego, że kulinaria są tam odpowiednio dopasowane do… napitków. Króluje mianowicie kuchnia zakąskowa, czyli taka, do której aż się prosi o kieliszek wódki lub wina. Po drugie, w odróżnieniu od polskich obyczajów, oni lubią okazje prywatne świętować w restauracjach i knajpach („knajpa” to moim zdaniem słowo szlachetne), być może z powodu odwiecznych problemów mieszkaniowych. Więc restauracje istnieją nie dla przybyszów z daleka, lecz dla miejscowych. To gwarantuje przyzwoity poziom oferty. Po trzecie, ceny są dostosowane do możliwości nabywczych tambylców, czyli jest tanio. Po czwarte, mimo oczywistej i tam mody na różne pizze i sushi, Rosjanie zachowali szacunek do kuchni własnej. I wreszcie po piąte, może najważniejsze, prawdopodobnie jedynym pozytywem „kolonialnej historii” moskiewskich podbojów ludów nawet odległych cały obszar Wielkiej Rosji jest fantastycznym konglomeratem (na świecie mówią „kuchnia fusion”) kulinarnego uzupełniania. Od Bałtyku po Pacyfik są wszechobecne knajpy uzbeckie, gruzińskie, armeńskie, ukraińskie, tatarskie i co tam jeszcze chcecie (że o klasykach kuchni rosyjskiej nie wspomnę).
Zimne zakąski są zwykle urozmaiconymi zestawami mięsnymi, rybnymi lub warzywnymi. Czasami bywało mi wstyd, że nad Wisłą nie ma takiego zestawu wędzonych ryb słodkowodnych jak tam albo że wędzony ozorek lub marynowane grzyby (w szerokim wyborze) są u nas rarytasem, a nie oczywistością. Kiszonki warzywne mają sławne na świecie (choć nie w Polsce). Kiszony czosnek lub pomidory będą dla wielu z Was odkryciem na miarę teorii Kopernika. Podobnie jest z zakąskami ciepłymi. Pierogów ruskich nigdy na Wschodzie nie widziałem (fasolki po bretońsku w Bretanii i śledzia po japońsku w Japonii też!), ale różne pierogi gotowane, parzone, pieczone, smażone są i w drogich restauracjach, i w przydrożnych lub bazarowych bufetach. Uzbeckie manty to przecież poezja! Zupy mają ciekawe i zwykle są one tylko apetycznym przerywnikiem między zakąskami a daniem głównym. Ryby (jako dania właściwe) mają wybitne, a mięsa przyzwoite (szczególnie zapiekane z grzybami lub pod innymi sosami). Szaszłyki… klękajcie narody! Dodatki warzywne obfite. Mają dobre pieczywo (na Litwie genialne!). A gdy jeszcze pojedziecie na południe… jakie pilawy, jakie jagnięce lub baranie fantazje! Desery dobre, jeżeli ktoś jeszcze coś zmieści. Wody mineralne sławne! A jakie miody! Kawy też wstydzić się nie muszą. Herbaty… wiadomo. Podobne rarytasy spotkacie w prywatnych domach. Jeszcze smaczniejsze! Nie zamawiajcie tylko nic, co nazywa się „po polsku”. Znaczy to tylko, że z… majonezem.

R – jak rubel

Walutę mają słabą, a na złotówki już 500 kilometrów od naszej granicy patrzą podejrzliwie lub w zdumieniu. Euro znają, prowadzą, nawet lubią, ale im dalej od Europy, tym kurs parszywszy. Bankomaty też są czynne, ale z odpowiednią prowizją. Zachowali natomiast z dawnych czasów bałwochwalczy stosunek do amerykańskiego dolara. I im dalej od Polski, radzę się w te walory przed podróżą zaopatrzyć. Przelicznik będzie najrozsądniejszy. Dolary powinny być jednak w nominałach mniejszych niż 100 i emitowane po roku 2000. Na Dalekim Wschodzie lubią też jeny, ale skąd je u nas wytrzasnąć? Jeżeli w podróży zostanie Wam cokolwiek rubli (nie mówiąc już o walutach innych krajów „imperium”), to katastrofa! Wydajcie wszystko na miejscu!

R – jak rybałka

Pomimo usilnych starań, by przyrodę zniszczyć, ona na Wschodzie ciągle ma się nieźle. Szczególnie… pod wodą. W dodatku wędkarstwo to nie tylko hobby. Uzupełnienie zapasów domowej spiżarni przy pomocy wędki, sieci lub… granatu albo akumulatora ma na wschodzie długą tradycję. Czasy bywały trudne, a ludzie są zapobiegliwi, więc kłusują. Obszar od Bugu po Amur to bezkres rzek gigantycznych, z których Bug jest nic nie znaczącym żartem. Wszystkie Wołgi, Jeniseje, Oby, Leny, Angary, Irtysze, Amu-darie, Syr-darie, Amury to rzeki długaśne, nieskończenie szerokie i głębokie. Dodajmy do tego morza i oceany oraz tysiące jezior. A ryby w nich proporcjonalne do olbrzymich akwenów. To musi być raj dla wędkarzy! I są ich miliony. Czasem z brzegu rzeki lub morza widać więcej łodzi niż domostw.
Ponieważ piszący te słowa nigdy się moczeniem kija w wodzie nie zhańbił, przywołam na zachętę inny obrazek. Styczeń, Jurmala, Zatoka Ryska na Bałtyku po horyzont zamarznięta. A na horyzoncie jakieś mrówki. Kilkaset mrówek. Tak ze 2 kilometry w głąb lodowej pustyni. Poszedłem sprawdzić, o co chodzi. Lód trochę jęczał, więc czułem się nieswojo. Szpary przeskakiwałem gibko. Po 30 minutach wędrówki w stylu Marka Kamińskiego dotarłem do mrowia… wędkarzy. Jak w angielskim klubie – sami mężczyźni. Każdy ubrany puchato. Każdy ze świdrem stalowym. Każdy ze skrzyneczką-krzesełkiem. Każdy wywiercił sobie około czterech, pięciu otworów w lodzie (10 centymetrów średnicy). Każdy zanurzył w dziurkach około czterech, pięciu miniwędek. Każdy siedział, czekał i milczał… Cisza, aż uszy bolą! Czasem co poniektóry wyciągał z dziurki kilka metrów żyłki, a na końcu, na haczyku majtała ryba. Problem tylko w tym, że w tym milczącym klubie było minus 20 stopni pana Celsjusza! Kompletnie bez sensu! Czego to mężczyźni nie wymyślą, żeby wyjść z domu…
Zapewne latem jest to rozrywka inaczej satysfakcjonująca, szczególnie w łodzi z przyzwoitym silnikiem… Natomiast o polowaniach na lądowego zwierza wiem niewiele, ale legendy krążą i ponoć brunatny lub biały niedźwiedź albo syberyjski tygrys nie są niczym oryginalnym, choć kosztownym. Jak tam z legalnością takich polowań… tylko się domyślam.

S – jak Samarkanda

Najsławniejszym obywatelem Samarkandy był Timur Kulawy, znany w Europie jako Tamerlan. Był drobnym bandytą, miał swój mały gang. Okradał i terroryzował pasterzy, rabował wioski, a gdy urósł w siłę i bandę miał większą, pustoszył miasta. Tak jak był łaskawy dla kumpli, tak był nieprzejednany i okrutny dla wrogów. Mordował bez skrupułów. Nad Samarkandą zdobył władzę w roku 1366. Wcześniejszych jej władców wybił do nogi. Ciągle poszerzał obszar swych wpływów, kolejne księstwa wasalizował. Własną dynastię założył dopiero wtedy, gdy podbił ziemie prawie tak wielkie, jak udało się to wcześniej tylko Czyngis-chanowi. Dynastia Timurydów wygasła jednak pół wieku po śmierci Timura. Następcy wymordowali się między sobą, a z imperium nie zostało nic. Raptem kilka murowanych pamiątek.
Zwykle napadał na jakieś miasto, opornych wyżynał, brał, co tam mieli cennego, i odwoził do Samarkandy. W czasach, kiedy my zastanawialiśmy się, komu oddać rękę młodziutkiej Jadwigi Andegaweńskiej, a potem gdy Jagiełło szykował się do pokonania Krzyżaków, Timur w ciągu 30 lat pobił lub podbił i ograbił całą Azję Środkową, dzisiejszy Iran, Irak, Turcję, wszystkie królestwa i księstwa Kaukazu, Morza Czarnego. Pokonał Złotą Ordę i ordy pomniejsze. Pustoszył wybrzeże Morza Śródziemnego po Egipt. Na północy ogniem i mieczem palił i siekł w dorzeczu Wołgi i Donu. Dał nawet popalić kuzynowi Jagiełły, Witoldowi. Gdy wyprawił się na Indie, dotarł dalej niż Aleksander Macedoński – do Gangesu. Ze wszystkich wypraw przywoził nieprawdopodobne bogactwa. Gdzie je wydał? To już pozostaje tajemnicą, bo gdyby chciał cokolwiek kupić, a nie brać darmo, to nie byłoby tylu bazarów na świecie, żeby majątek ten roztrwonić. Chin nie zdążył podbić, bo gdy przygotowywał armię do ataku na północny wschód, niespodziewanie zmarł w 1405 roku. Armia z marszu na Chiny zawróciła…
Wspaniałości architektoniczne Samarkandy są więc zbudowane kosztem nieszczęścia i na ogół życia milionów niewinnych muzułmanów, chrześcijan, hindusów. Zabytki Samarkandy są godne podziwu, szczególnie poświęcony najpierwszej z żon Timura meczet Bibi Chanum. Mauzoleum samego Timura, jego synów i wnuków wydaje się przy Meczecie Piątkowym wręcz skromne. Meczety i medresy po trzech stronach Placu Registan powstały już po śmierci Timura, ale za zagrabione przez niego pieniądze. Większość wspaniałości Samarkandy uległa zniszczeniu, głównie z powodu trzęsień ziemi. Pod koniec XIX wieku, zanim wkroczyli tu Rosjanie, miejsca, które dzisiaj chcemy podziwiać, były już romantycznie zrujnowane. I takimi je odmalowali również polscy malarze, zauroczeni batalistyką i orientem. Bo tyle siły miała legenda Tamerlana. Współczesny Uzbekistan jest oczywiście dumny ze swego Timura, a pamiątki po nim troskliwie się odnawia.

S – jak step

To kolejny powód, by udać się na Wschód. Europejczyk zna step ewentualnie ze zdjęć. Na fotografiach węgierska na przykład puszta wygląda latem jak… step. I to po widnokrąg. Ale nie jest bezludna. Tymczasem w Kałmucji, a tym bardziej w Kazachstanie jest to przestrzeń absolutnie bez końca i równie absolutnie bezludna. Płaszczyzna lekko pofalowana, a czasami równa jak stół, porośnięta mizerną, pożółkłą trawą i ciszą… Niby nic ciekawego, jednak nieskończoność mizernego, bezradnego, wysuszonego „trawnika” jest urzekająca. Skonfrontowanie się z czymś tak absolutnym uczy pokory, a może wywołać podziw dla natury. Podobnie można się czuć chyba tylko na piaszczystej pustyni. Na stepie nie ma nie tylko ludzi, nie ma też zwierząt. Nie ma – symbolicznie – niczego. Lecz gdy położyć się na tych mizernych trawach pod wieczór lub o świcie, swoją historię opowiedzą Wam dźwięki (cichy szmer), zapachy (zioła z przewagą lawendy) wędrujących tędy czasami wielbłądów lub owiec. Wtedy czuje się, że to nie pustynia, ale bezkres naturalnej przyrody i – choć zabrzmi to jak profanacja – nieskończone możliwości, jakie człowiekowi natura tworzy. Step to emanacja swobody, wolności, radości, szczęścia… przynajmniej do momentu, gdy ktoś nie wpadnie na pomysł, by wydrążyć tam odkrywkową kopalnię czegokolwiek, by zrobić poligon atomowy albo stację lotów kosmicznych, jak ta w Bajkonurze. Kosmodrom się takie coś nazywa i jest zaprzeczeniem człowieczeństwa, co widać nawet na zdjęciach satelitarnych stepu w południowym Kazachstanie.

S – jak Suzdal

Suzdal to mój zdecydowany faworyt na turystycznej mapie Rosji. Jest prawdopodobnie najsympatyczniejszą mieścinką całej Rosji. Należy do Zołotego Kolca, czyli pierścienia „złotych” miast i miasteczek, które otaczają Moskwę zabytkową cerkiewną architekturą. Suzdal jest jednak szczególny. Za kilka lat będzie się szczycił formalnym tysiącleciem istnienia. Pełnił w historii rolę stolicy książęcej, a nawet (tymczasowo) państwowej. Kremlów powstało tu kilka. Przede wszystkim jednak Suzdal był centrum życia religijnego. Cerkwi, kaplic i klasztorów przetrwało kilkadziesiąt. Urok złotych kopuł na tle nieba jest niepowtarzalny. To dziesięciotysięczne miasteczko jest jakby zmultiplikowaną Częstochową. Ominęły go wojny (poza roczną okupacją polską wojsk hetmana Żółkiewskiego w 1610 roku), rewolucje, domowe rzeźnie, bezwzględność stalinizmu, niemieckie bomby. Już w latach sześćdziesiątych XX wieku postanowiono Suzdal cerkiewny pieścić i hołubić, co w państwie Breżniewa było decyzją zadziwiającą. Renowacja zabytków była siermiężna, ale przynajmniej zatrzymała ich dewastację.
Jeszcze przed paroma laty Suzdal ciągle był senną mieścinką, do której docierali tylko ambitniejsi turyści. Dzisiejszy Suzdal zaskakuje tempem rewitalizacji i cerkiewnej, i rekreacyjnej. Stał się miejscem modnym jak nasz Kazimierz nad Wisłą, a bliskość i obfitość moskiewskich pieniędzy sprawiły, że w ciągu dosłownie kilku ostatnich lat stał się ulubioną „miejscówką” stołecznych dorobkiewiczów. Tu się spędza weekendy, tu się bierze śluby, tu planuje emeryturę. A jeszcze przed dekadą zagraniczny przybysz był dziwolągiem (czego sam doświadczyłem), na przyzwoity obiad jechało się ponad 20 kilometrów w stronę Włodzimierza, a jedyną pamiątką, jaką można było od ulicznego sprzedawcy (jedynego w mieście!) wydębić, był czołgowy hełmofon…
Suzdal jest przepiękny i nigdzie tak jak tutaj nie można poczuć uroku i rozkwitu sielskiej architektury podmiejskich domów i wiejskich monastyrów. Nawet założony za Sowietów skansen budownictwa rustykalnego przydał się dzisiejszym suzdalskim czcicielom lepszej, przedrewolucyjnej przeszłości. Tylko pomnik Lenina, stojący przy głównej ulicy (też Lenina!), tradycyjnie nikomu jakoś nie wadzi, pomimo że obiekty sakralne oddano już prawowitym właścicielom, popom i wiernym.

S – jak szaszłyk

Szaszłyk jest potrawą, która stworzyła podstawy przedsiębiorczości obywateli pozbawionych choćby minimalnego kapitału i podstawowego kredytu. Na przełomie dwóch ustrojów – dawnego, który nie działał, i nowego, którego nikt nie rozumiał – w większych miastach i na kompletnej prowincji zaroiło się od blaszanych rynien. Odrobina drewna, ognia i tlącego się żaru, a na metalowych szpadkach jakikolwiek kawałek mięsa. Na północy wieprzowina, na południu baranina. Często bez przypraw, ledwie z solą… Z tych maleńkich grilli z czasem wyrosły spore knajpy. W całym byłym imperium dobra szaszłykarnia jest dzisiaj adresem magicznym. Największe i najlepsze obsługują nawet kilka tysięcy gości dziennie! Mięs jest dowolny wybór. A dyskusje, czy lepszy uzbecki, kirgiski, czy może gruziński, mogą doprowadzić do fundamentalnych konfliktów. Dobry szaszłyk potrzebuje sąsiedztwa cebuli skropionej octem i świeżego pieczywa. Popić też jest czym!

S – jak szosa

Obszary olbrzymie wymuszają podróże często wielodniowe. Można samolotem, można statkiem, można koleją, ale większość obywateli Eurazji wozi towary i swoje troski szosą. Jeszcze kilkanaście lat temu wyprawa na kołach do Władywostoku była karkołomną przeprawą, dzisiaj gna się już gładkim asfaltem. Zniknęły też pojazdy samochodopodobne produkowane w ZSRR. Przeważają marki japońskie i niemieckie. Stacje benzynowe nie różnią się od naszych sieciówek. Paliwo rozsądnej jakości. Oferta kulinarna, noclegowa, sanitarna, wypoczynkowa wystarczająca, by nie czuć się wyobcowanym. Jest bezpiecznie! Opowieści o szosowej „bandyterce” to legendy (często niekoloryzowane) poprzedniego pokolenia. Nawet drogówka zachowuje się wreszcie w cywilizowany sposób. Nieco gorzej jest w południowych „stanach”, ale i tam idzie (a właściwie jedzie) sobie poradzić. Pamiętajcie jednak, że część kierowców prowadzi z fantazją godną raczej jazdy konnej po szerokim stepie.
Szosa, po której ludziska podróżują na dystansie kilku tysięcy kilometrów, rodzi też wiele okazji do zawierania ciekawych znajomości. Wiadomo, kierowca z kierowcą zawsze się dogada. Nawet jeżeli nie znają języka interlokutora.

Szósta, ostatnia część artykułu zostanie opublikowana w jednym z kolejnych wydań magazynu „ELIT News”.

Tekst i zdjęcia:
Przemysław Osuchowski