Jesteśmy prawdopodobnie pierwszym pokoleniem Polaków, które do Ameryki jeździ wydawać pieniądze. Wcześniej przez stulecia podróżowało się za ocean, żeby kabzę nabijać, znaleźć lepsze miejsce do życia lub „zielone” przywieźć do Polski. Więc, jako dziennikarz przeniesiony do rezerwy, wybrałem się tam i ja.

S – jak Samochód

Na całym świecie, od zawsze człowiek szuka różnych ułatwień, aby… nie wycho­dzić z domu. W Ameryce zrobiono wszystko, aby nie wysiadać z samochodu, nie gasić silnika. Wystarczy wychylić się z okna, by kupić… właściwie wszystko. Nabywanie „przez okno” podwójnego hamburgera z serem i wiadra z dowolnym napojem jest tylko filmowym symbolem lenistwa Stanów Zadowolonych Ameryki. Amerykanie „przez okno” oglądają filmy, biorą śluby i chowają zmarłych. W myjni samochodowej nie wysiadasz. Większość banków ma terminale obsługujące „przez okno”. Nawet skrzynki pocztowe mają otwory od strony jezdni. Bez wysiadania z auta gada się z sąsiadami i znajomymi. Piechotą chodzi się tylko po centrum handlowym, ale i to zapewne wkrótce się zmieni. „Przez okno” gada z tobą szeryf. Z auta nie wolno ci wysiadać w czasie rozmowy ze strażą graniczną. Gdy kazał mi jeden taki otworzyć bagażnik, sięgnąłem do klamki auta, a on sięgnął po spluwę! Przez dłuższy czas nie mógł uwierzyć, że aby otworzyć bagażnik, muszę z kluczykami pójść na tył samochodu. Jak ty tak możesz żyć – pytał zadziwiony.
Amerykanie to w tej chwili około 3 procent światowej populacji. Ale w Ameryce zarejestrowanych jest ponad 25 procent wszystkich pojazdów globu! Ameryka zużywa prawie 70 procent paliw płynnych świata! Parking samochodowy jest centrum, jest rynkiem, jest placem przed sklepem, kościołem, szpitalem, szkołą. Stacja benzynowa jest najbardziej istotnym elementem amerykańskiego krwiobiegu. Prowadzenie samochodu lub motocykla w Ameryce to czysta przyjemność. Drogi są tak szerokie, że zmieści się tam nawet niewidomy czytający za kierownicą książkę. Wszyscy niemal kierowcy jeżdżą spokojnie i leniwie. Ograniczenia prędkości wszyscy przekraczają o 14 km/h, widać dopiero powyżej tej granicy policja bywa nieubłagana. Należy też na drodze być wyrozumiałym dla innych kierowców, szczególnie że większość z nich przekroczyła już 90. wiosnę życia, a kurs prawa jazdy robili przed atakiem Japończyków na Pearl Harbor. Natomiast nie wiem, kto i dlaczego dał prawa jazdy imigrantom z Chin i Indii – umiejętnie posługują się tylko klaksonem.

T – jak Teksas

Państwo w państwie. Jeden z najbardziej skostniałych (po amerykańsku) stanów. Kraj dumny i przywiązany do swej odmienności. Kraj facetów w kowbojskich kapeluszach (à la Chuck Norris), nie zdejmują ich nawet w czasie wycieczki po Białym Domu ani w taksówce. Kraj facetów w grawerowanych kowbojskich butach (à la Chuck Norris), oparte o skraj stołu pomagają trawić piwo. Kraj facetów w okularach lustrzankach (à la Chuck Norris), które zdobią gębę każdego szofera trucka. Kraj broni palnej – colta à la Chuck Norris. Kraj ropy naftowej (tu akurat związku z Chuckiem nie znalazłem). Kraj spopularyzowany kiedyś legendami poganiaczy bydła, a współcześnie przez strażnika wszystkiego, co Teksańczykowi najdroższe, czyli przez Chucka Norrisa (zresztą Kalifornijczyka). Kraj podbity, zdobyty w wojnie z Meksykiem, a nie kupiony przez Waszyngton, jak połowa amerykańskiego terytorium. Teksas Europejczykowi jawi się jako Dziki Zachód, westernowa kraina wątpliwych bohaterów. Teksas dla Amerykanina to śmierć obrońców Alamo, śmierć Johna Kennedy’ego i boom naftowy. Gdyby odrzucić wydarzenia nam współczesne, historia Teksasu to ledwie kilkadziesiąt burzliwych lat XIX wieku. „Teksasy” jako określenie dżinsów, Teksańczyka śmieszą. Purystów językowych śmieszy teksański akcent.

U – jak Uniform

Gdy w Toronto, San Francisco, Atlancie zobaczycie rankiem na ulicy, że wszyscy ubrani są odświętnie, znaczy to, że… jest wtorek albo czwartek. Amerykanie po obu stronach wodospadu Niagara do pracy stroją się jak na ślub lub do opery. Kokota pracuje prawdopodobnie w banku, a wybrylantowany żigolo jest na ogół sprzedawcą samochodów. Natomiast dnia świętego się nie święci, bo Amerykanin tylko w niedzielę ma czas na zakupy i sprzątanie garażu. W weekend wygląda jak fleja. I dobrze się z tym czuje. Nasz strój też jest zresztą obojętny. W Ameryce możesz bez obaw ubierać się ekstrawagancko, mieć dowolną fryzurę, tatuaże, dziesiątki kolczyków i co tam sobie wymyślisz. Uniformizacja nie dotyczy tylko stroju, ale i zachowania. Niech nikogo nie płoszy to, iż wszyscy i na każdym kroku pytają: jak się masz i życzą: miej miły dzień. Tym bardziej nie dziw się, że z kolei na wasze pytanie (człowiek dobrze wychowany powinien w Ameryce odpowiadać tymże samym pytaniem o samopoczucie) wszyscy odpowiadają, że czują się świetnie! W końcu w Polsce też mówimy dzień dobry, chociaż wiemy, że nic w tym dniu dobrego nie zdarzyło się ani nie zdarzy…

W – jak Wiza

Aby dostać wizę do USA, wpierw trzeba przedrzeć się przez internetowe meandry. A internet nie lubi indolentów. Ja utknąłem na poleceniu: zeskanuj zdjęcie paszportowe. Gdy już uda się wypełnić wizową aplikację i ustalić termin wizyty w konsulacie, trzeba za wizę zapłacić ponad sto dolarów bez względu na efekt wizowych starań. Żeby wejść do konsulatu USA, w papiery, do torby, do kieszeni zagląda ci kilka osób. A potem fotografują ci gębę i pobierają odciski palców. Najwytrwalsi spotykają się z konsulem i przerażeni jak niedouczeni sztubacy tłumaczą się ze swych podróżniczych planów. Procent amerykańskich odmów jest ciągle większy niż sto lat temu na wyspie Ellisa. Do cholery, dlaczego?! W konsulacie amerykańskim nad Wisłą uniżona postawa jest absolutnie zbędna, a chęć spędzenia wakacji w Ameryce żadną przecież ekstrawagancją. Zresztą pracownicy konsulatu zwykle są w Polsce za karę, bo do niczego innego się nie nadają, a obowiązki swoje wykonują nonszalancko. Bądźmy tacy i my. Również zniesienie wiz dla Polaków podróżujących do Kanady urzędnika pogranicznego wcale nie obliguje do gościnności. Przepytają was solidnie, a okazany strach wzbudzi ich podejrzliwość. Głowa więc dumnie do góry!

V – jak Vegas

Ludzie kochają złudzenia. Amerykanie szczególnie. Urlopowe lub weekendowe marzenie? Las Vegas! Korporacyjne szkolenie lub konferencja? Las Vegas! Nagroda w konkursie zespołów cheerleaderek? Wycieczka do Las Vegas! Targi wszystkich możliwych dziedzin? Las Vegas! Szpitale lub ośrodki odwykowe? Las Vegas? Domy starców? Las Vegas! Wieczór kawalerski? Oczywiście Las Vegas! Ślub? Las Vegas! Najlepszy koncert, wystawa, show? Las Vegas! Zakupy? Las Vegas! Praca? Też Las Vegas! Las Vegas nie zasypia nigdy. Śniadanie można zjeść wieczorem, kolację rano. Dwudziestoczerogodzinny wyścig. Oniryczny ruch na lotnisku, w recepcjach dziesiątków hoteli, na tysiącach barowych stołków, przy setkach basenów i oczywiście przy tysiącach krupierskich stołów. Ruletka, poker, black jack, kości, zakłady bukmacherskie i jednoręcy bandyci są nawet w aptece… ale to tylko ostateczny pretekst. Las Vegas jest przede wszystkim Disneylandem, wakacjami. Nie tylko dorosłych! Uniwersalizm Vegas daje też wszystkie złudzenia beztroskiej zabawy dzieciom i starcom. Vegas kochają maluchy, nastolatki i klienci ośrodków geriatrycznych. Vegas mogą też przytulać do serca biedacy. Nie trzeba być milionerem, żeby dostać swój kawałek tortu. Gdy Bugsy Siegel na pustyni w Nevadzie budował dla mafii kasyno i hotel Flamingo (1946 rok), wszyscy stukali się w czoło. Bugsy został zastrzelony niecały rok po inauguracji biznesu. Gdyby trochę pożył, pewnie dostałby Nagrodę Nobla z ekonomii. Stworzył absurd. Najbardziej opłacalny absurd w dziejach świata.

X – jak X-factor

Zgodnie z zasadami tego głupawego amerykańskiego formatu próbowałem wybrać miejsca i momenty szczególne w całej wokółamerykańskiej włóczędze. Oto pierwsza dziesiątka w kolejności chronologicznej:
1. NY zawsze i o każdej porze roku.
2. Łowienie i kosztowanie homarów w Nowej Szkocji.
3. Przewrotnie… Canada Day w niepokornym Montrealu.
4. Interior Alaski i Jukonu wczesną jesienią (tych kolorów opisać nie potrafię…).
5. Ocean widziany z południowej Alaski, wiatr od morza, smak dzikiego łososia i kraba.
6. Skutery śnieżne w sercu zamarzniętej Alaski (chyba najmocniejsze amerykańskie doznanie fizyczne i duchowe) i psie zaprzęgi w Jukonie.
7. Wybrzeże Oregonu poza sezonem turystycznym.
8. San Francisco – stolica liberałów i wszelkich odmieńców.
9. Parki narodowe pogranicza Arizony i Utah (jeszcze mam ten piach w zębach).
10. Ponaddwudziestokilowa beczka ostryg za 37 dolarów na wybrzeżu Alabamy.

Y – jak Yukon

Najbardziej niedoceniany kawałek Kanady. Mój szlak podróżny musiał się ze złotym mitem Eldorado zmierzyć. Poszukiwacze złota – wcale nie tylko górnicy, ale przede wszystkim marzyciele wszystkich stanów i zawodów – nad Jukon podróżowali prawie rok. Płynęli statkami dookoła obu Ameryk, a potem już „tylko” ostatnie 1000–1200 kilometrów pokonywali pieszo i konno, łodziami i psimi zaprzęgami. Inni wędrowali tysiącami mil przez dopiero odkrywane Góry Skaliste. Dziś ta sama podróż z Brytyjskiej Kolumbii zajęła mi mniej niż tydzień. A nie jechałem najkrótszą trasą. Nad Klondike przybyłem więc choć symbolicznie zmęczony pokonywaniem gór i lasów, wielkich jak syberyjskie rzek i interioru (czyli po prostu tajgi) z plagą komarów. Mimo to urody mijanych pasm górskich, kolejnych przełęczy przecenić się nie da. Tam, gdzie do Jukonu wpada Klondike River, zrobiłem złotonośny postój na kempingu. Wieczorem Dawson City (kilkuset stałych mieszkańców w lecie, kilkudziesięciu zimą) ożywa. Bary zaludniają się turystami, country&western wabi do tańca, a w miejskim kasynie (dochody idą do miejskiego budżetu) setki ludzi szukają „złota” przy pokerze i amerykańskiej wersji ruletki z dwoma zerami. Nikt nie strzela, ale na scenie tańczą smakowite girlsy w XIX-wiecznych gorsetach… Jedną z nich zapamiętałem, bo 5 godzin wcześniej siedziała w okienku bankowym! Atmosfera starych, dobrych czasów, gdy za szklaneczkę whisky płacono nuggetami. Jukon jest skazany na turystykę albo na wieczne zapomnienie.

Z – jak Zdrowie

A właściwie… na zdrowie! Jest w Saskatchewan – moja ulubiona w Kanadzie prowincja, której nazwy nie jestem w stanie zapamiętać ani nawet poprawnie wymówić – mieścina Moose Jaw (szczęka łosia), zapomniana nie tylko przez Boga. Ledwie dyszy przy głównej trasie Canadian Pacific. 80 lat temu była newralgicznym punktem imperium stworzonego przez Ala Capone i chłopców z ferajny. Nie pamięta się często, iż amerykańskiemu zawirowaniu lat Wielkiego Kryzysu towarzyszyło też w południowośrodkowej Kanadzie podziemne ożywienie produkcji, nazwijmy to… rolnej. To na tutejszych farmach pędzono prosty bimber na własne pionierów potrzeby i coraz lepszą whisky na potrzeby przemytu. Właśnie w Moose Jaw rozliczano się i bawiono do upadłego. Było, minęło. Stary hotel Royal George zamknięty jest od lat. Tylko na parterze można pograć na brudnym stole w bilard albo oprzeć się o wysłużony bar. Dworzec pasażerski kolei, współcześnie mniej potrzebny, zamieniono w wielki sklep alkoholowy. Liczono na ożywienie przygranicznej turystyki. Niestety ceny alkoholu w Kanadzie zachęcają nie do spożywania, lecz do przemytu. Tyle że w przeciwną stronę niż robił to osławiony gangster z Chicago. A szkoda, bo kanadyjska whisky jest lepsza od najlepszego bourbona i nie gorsza od szkockiej. Butelczynę żytniej Crown Royal zabieram do Polski!

Ż – jak żarcie

Owszem, na pierwszy rzut oka Ameryka to kraj grubasów. Ale gdy spojrzeć w statystyki, ludzi z nadwagą jest tam tyle samo co w Niemczech lub w Polsce. Tyle że spasieni Amerykanie nie wstydzą się wychodzić z domu w obcisłych trykotach. Nie radzę uśmiechać się z nadzieją do ładnej buzi w samochodzie, bo gdy jej depozytariuszka wysiądzie… uciekniesz. W Ameryce je się dobrze. Wielu wręcz żre. Subtelniejszym żarłokom mogę polecić kilka sprawdzonych miejscówek. W kolejności alfabetycznej:
1. Alma Lobster Shop – prowincjonalna jadłodajnia w Nowym Brunszwiku w wiosce Alma (nad zatoką, z widokiem na Nową Szkocję): najprostsze dania z homara, małży św. Jakuba, krabów. Takich przysklepowych barów są nad Atlantykiem setki.
2. Captain Pattie’s Fish – rybna restauracja w Homer na Alasce: świeże halibuty i kraby z widokiem na Pacyfik, zupa ze skorupiaków (clam chowder) wybitna. Może tylko za dużo tam turystów…
3. Five Guys – sieciówka, półtora tysiąca lokali, robią świeże hamburgery, na twoich oczach siekają mięso i kontynuują cały ten fastfoodowy cyrk. Zaskakująco smacznie. Odkryłem ich w południowym Brooklynie, ale są wszędzie. Darmowe fistaszki. Ceny umiarkowane.
4. Goodfellas – czyli chłopcy z ferajny – pizzeria w sympatycznym Streetsville pod Toronto: kuchnia włoska oparta na amerykańskich produktach, genialna ośmiornica, cudowne pizze z owocami morza. Gangsterów nie spotkałem.
5. Granville Island Market – dawny targ rybny w Vancouver: dziesiątki pysznych jadłodajni nie tylko z ostrygami, rybami i owocami morza. Również pełen przkrój kuchni etnicznych. Ceny barowe.
6. Sardi’s – sławna knajpa nowojorska obok Times Square – snobistycznie, ale raz w życiu można otrzeć się o broadwayowskie celebryctwo i kuchnię wykwintną. Niestety drogo.
7. Schwartz’s – kultowe miejsce na Saint-Laurent w Montrealu: wolno wędzona wołowina – zwycięstwo żydowskich smakoszy nad koszernymi ograniczeniami! Najwspanialsze kanapki świata. Długie kolejki.
8. Warto też raz w życiu skorzystać z bufetu w którymś ze sławnych hoteli Las Vegas. Lunche za 25 dolców lub dinnery za 38 i żresz do oporu. Warto wcześniej ze dwa dni pościć.

Bo podróżowanie na głodnego nie ma sensu. Nie tylko w Ameryce. Kontynencie, który jest turystycznym rajem.

Tekst i zdjęcia:
Przemysław Osuchowski