Sektor motoryzacyjny to jedna z tych branż, które bardzo dotkliwie odczuły skutki pandemii koronawirusa. Oczywiście skala spadku sprzedaży i rejestracji nowych samochodów jest różna w zależności z jednej strony od marki, a z drugiej – od kraju czy nawet kontynentu. W dodatku wahania tej recesji są dość ściśle skorelowane z kolejnymi falami rozwoju epidemii COVID-19.

Stara prawda o naturze kryzysów znajduje stosunkowo wyraźne odzwierciedlenie w obecnej pandemicznej sytuacji. Całkiem nieźle radzą sobie wytwórcy najdroższych pojazdów. Marki luksusowe i segmentu premium wcale nie narzekają – sprzedaż Porsche, Mercedesów, Jaguarów, Land Roverów czy BMW idzie całkiem nieźle. Gorzej miewają się producenci z segmentu samochodów popularnych – tutaj nastroje są dalekie od optymizmu. Ale na tym z reguły polegają skutki kryzysów – bogaci stają się coraz zamożniejsi, za to większość tych biedniejszych ubożeje.

Strategia przetrwania

Na światowych rynkach producenci muszą dopasować swoje strategie do lokalnych warunków pandemicznych i odpowiedzieć na konkretne wyzwania tych rynków. Rynek chiński, który jaki pierwszy został dotknięty skutkami pandemii, już w połowie minionego roku był w fazie wznoszącej, podczas gdy rynek amerykański wciąż jeszcze boryka się ze sporymi, kilkunastoprocentowymi spadkami. Jeszcze bardziej dotknięta pandemią jest Europa, gdzie produkcja nowych aut z powodu lockdownu została we wszystkich chyba krajach wstrzymana na przynajmniej kilka tygodni. W dodatku większość nowo uruchomionych fabryk nie jest w stanie powrócić do zdolności produkcyjnej sprzed epidemii, bo z jednej strony w zakładach obowiązują dotkliwe restrykcje, które mają zapobiegać wzajemnym zakażeniom wśród personelu, a z drugiej strony nie ma się po co natężać, bo i tak spadło zainteresowanie ze strony klientów.

Na domiar złego…

Borykanie się z efektami pandemii przypadło na czas bardzo trudny dla przemysłu samochodowego. Ta branża jest bowiem w fazie skomplikowanych transformacji, polegających na całkowitym przemodelowaniu struktury produkcji. Napędy spalinowe (a zwłaszcza silniki wysokoprężne) stały się kompletnie passé i niemal wszyscy wytwórcy starają się odchodzić od konwencjonalnych jednostek. Napęd hybrydowy – no może jeszcze trzeba mu udzielić dyspensy na jakiś czas, bo wciąż jeszcze dość daleko do zamortyzowania wszystkich inwestycji w tę technologię. Ale teraz dziedziną najbardziej trendy jest elektromobilność, na to były skierowane znaczne nakłady i nadeszła pora, by domknąć ten etap. Zatem trzeba mieć na uwadze koszty, przeznaczone do tej pory na projektowanie i badanie nowatorskich rozwiązań w dziedzinie alternatywnych napędów, rozwijanie nowych technologii, intensywne promowanie nowinek. Kto nie wytrzyma tego wyścigu, kto sprawnie nie ukończy tych projektów, ten przegra, bo nie odzyska nakładów. Sytuacja bardzo napięta, czas pandemii nikomu tutaj nie sprzyja…

Trzecia pandemiczna fala

Rozmaite szacunki co do skali spadku sprzedaży aut na świecie i w Europie różnią się o kilka punktów procentowych, ale za to panuje pełna zgoda co do faktu, że powrót do poziomu sprzedaży nowych aut sprzed pandemii potrwa minimum dwa lata, a może i pięć. Powrót w tym wypadku nie oznacza automatycznej restytucji sytuacji sprzed roku 2020. Jest jednak wiele symptomów wskazujących, że nowe technologie i alternatywne napędy staną się istotną dźwignią wzrostu gospodarczego, którą dodatkowo wspierają rządy poszczególnych państw i Unia Europejska.

Pewna doza optymizmu w tych ocenach wypływa z faktu, że pandemia oddziałuje w pewien specyficzny sposób na tych potencjalnych klientów, którzy przed rokiem 2020 odkładali ewentualną decyzję o zakupie własnych czterech kółek, bo wtedy z różnych względów (czasem finansowych, a czasem ideowo-doktrynalnych) ograniczali się do korzystania na co dzień z komunikacji publicznej. Ale ta forma transportu też przeżywa ciężkie chwile – COVID-owe restrykcje ograniczają strumień pasażerów, bowiem ludzie z pewnym lękiem wsiadają do autobusów, tramwajów, pociągów. Pasażerów więc ubywa, a to niestety godzi w finansowe podstawy funkcjonowania transportu zbiorowego, co skutkuje dość wyraźnymi ograniczeniami w funkcjonowaniu komunikacji publicznej. Wciąż utrzymuje się przecież obawa, że w autobusach, tramwajach czy pociągach jest się szczególnie narażonym na zakażenie koronawirusem. Ten mechanizm może mniej lub bardziej skutecznie napędzać popyt na indywidualne środki transportu. Jedni będą ten popyt zaspokajać tylko na poziomie elektrycznych hulajnóg czy elektrycznych rowerów, ale spora część zdecyduje się na kupno auta – i to wlewa nieco optymizmu w wycieńczonych pandemią wytwórców, zarazem wzmaga nadzieje na wzrost popytu.

Na domiar złego…

Dla wielu osób pandemiczne lęki przenoszą się także na niepewność jutra. W tej sytuacji pojawia się pytanie: czy jednak warto inwestować w nowy, własny pojazd? Może na razie wystarczy „używka”? I może lepiej odłożyć jeszcze na jakiś czas decyzje zakupowe do tej (chyba coraz bliższej) przyszłości, w której tak polecane pojazdy elektryczne po pierwsze stanieją, a po drugie – zyskają lepsze parametry eksploatacyjne (z zasięgiem na czele)? To są rozterki, które dotykają bardzo wielu potencjalnych klientów – zwłaszcza tych z kręgów „niskobudżetowych”.
I w takiej oto – niezbyt pewnej, mało przewidywalnej sytuacji – rynek aut „z drugiej ręki” nabiera siły, i dzieje się tak nie tylko w Polsce.

Na naszych oczach

Na takim tle dość wyraźnie rysuje się tendencja, która obrazuje dziejącą się na naszych oczach rewolucję w technice motoryzacyjnej. Na jednym biegunie widać na rynkach europejskich kurczącą się (nawet o połowę!) sprzedaż samochodów z konwencjonalnymi jednostkami napędowymi. Równocześnie zaś spore wzrosty dotyczą pojazdów z napędem alternatywnym. Dotyczy to także naszego kraju – segment pojazdów z napędami alternatywnymi rośnie, przy czym na tę chwilę dotyczy to w pierwszym rzędzie aut z napędem hybrydowym. Szczególnie wysoką dynamikę wzrostu wykazują samochody z hybrydami typu plug-in, zatem takie, które często określa się mianem „półelektrycznych”, bo można łatwo je doładowywać prądem sieciowym. Ale – paradoksalnie – ich słabą stroną jest… niezbyt proekologiczna świadomość użytkowników takich aut. Na czym to polega?

Walory hybryd plug-in ujawniają się wtedy, gdy podczas nocnego postoju (czy innej przerwy w jeździe) akumulatory są doładowywane z gniazdka (np. w garażu). Jednak wielu użytkowników nie stosuje się do tego zalecenia (może dlatego, że nie mają garażu?). Efekt jest taki, że takie osoby, zamiast przejeżdżać krótkie (zwłaszcza miejskie) dystanse na silnikach elektrycznych, większość trasy pokonują na silniku spalinowym. Analitycy zauważają, że ten błąd jest popełniany w pierwszym rzędzie przez użytkowników samochodów służbowych. No i przez to eksploatowane w ten sposób hybrydy nie mają szans na wykazanie swych przewag ani w dziedzinie ekologii (nie osiągają niskiej emisji spalin), ani ekonomii (spalają znacznie ponad deklarowaną przez wytwórcę normę).

Jakby tego nie analizować od strony statystycznej, technika motoryzacyjna bez wątpienia zmienia się radykalnie i ten nieodwracalny proces odchodzenia od konwencjonalnych silników spalinowych w pełnym świetle trwa na naszych oczach.

Grzegorz Chmielewski