Małe podróże mnie nużą, wolę te większe. A że Chiny to kraj (świat właściwie) olbrzymi, poznawałem je na raty. W ciągu ostatniej dekady włóczyłem się po Chinach pięciokrotnie. Były to podróże wielotygodniowe. Żeby zachować niezależność, penetrowałem Chiny własnym samochodem, takim wszystkomającym. Można się nim przemieszczać, można wjechać w obszary pozbawione dróg. Można w nim spać i przygotowywać posiłki.

Często obywatele Chińskiej Republiki Ludowej patrzyli na mnie jak na kosmitę. Ale przynajmniej nie musiałem uczyć się Chin pod dyktando biur podróży. Mogłem to robić na własnych zasadach. Nie żałuję. Mało tego, będę tam wracał. Państwo Środka poznałem od środka i od jego krańców. Od Himalajów po pustynię Gobi, od Tienszanu po Morze Żółte. Jest więc o czym opowiadać… Od czego zacząć? Czym skończyć? Jak te obserwacje i emocje podsumować? Alfabetycznie wyglądało to mniej więcej tak…

A – jak alfabet

W samodzielnych podróżach podstawą jest możliwość komunikacji. Język polski nie jest w Chinach szczególnie przydatny. Młodzież chińska zaczęła już poznawać angielską konwersację. Starsze pokolenia czasami znają rosyjskie liczebniki. Rozmawia się więc w Chinach głównie przy pomocy rąk i nóg. Zwykle w podróżach (tych dłuższych) szybko łapie się kilka podstawowych zwrotów. Może jestem szczególnym antytalentem, ale mimo iż spędziłem tam sporo czasu, znam tylko jedno słowo: dziękuję. Brzmi to mniej więcej: „siesie”. No bo, „sie podróżuje”. To tak… na wszelki wypadek. W dodatku w kraju tym 1 300 000 000 obywateli (mam nadzieję, że nie pogubiłem się w tych zerach) tylko teoretycznie posługuje się oficjalnym językiem mandaryńskim. Na południu mówi się po kantońsku lub tybetańsku, na zachodzie po ujgursku. A po drodze w ponad stu językach i dialektach. Niektórzy twierdzą, że tych setek też jest sporo. W samodzielnych podróżach samochodowych przydatna jest umiejętność czytania ze zrozumieniem drogowskazów. Tyle że one tam są w alfabecie chińskim. A w zasadzie nie w alfabecie, tylko w chińskich znakach. Nie są to litery, lecz sylaby. To te słynne chińskie „krzaczki”. Jest ich ok. 50 tysięcy. Ukończenie szkoły powszechnej umożliwia poznanie ok. 5 tysięcy. Więc nawet nie próbowałem. Zresztą widziałem wielokrotnie osoby wykształcone, które stały pod drogowskazem i dyskutowały o tym, co tam próbowały przeczytać.
Na użytek własny przygotowałem sobie 5 znaków na kartkach. Cztery dotyczyły zawiłości chińskich kulinariów. Więc miałem znaki: kura, krowa, świnia i herbata (potem jeszcze dołożyłem: kaczka i ryba). Natomiast piątym znakiem, który uznałem za niezbędny, było: auto osobowe. Mój samochód wygląda jak obwoźna sprzedaż lodów, więc na płatnych odcinkach szos i autostrad żądano ode mnie stawek, jak za ciężarówkę. Gdy już uzbrojony w pomoce naukowe wdałem się z dziewczęciem w budce w dyskusję o wysokości opłaty, w końcu pokazałem odpowiednią kartkę. Zrobiła obrażoną minę, ale policzyła taniej. Dopiero po odjeździe zdałem sobie sprawę, że pokazałem jej… „krowa”.
Na szczęście Chińczycy są dumni ze swego liczącego tysiące lat pisma i miło im, gdy mogą okazać nam trochę kulturowej wyższości. A w ostateczności pozostaje nam translacyjna aplikacja w telefonie. Ja dowiedziałem się o takiej możliwości od chińskiego żołnierza, który w ten sposób przekazał mi, że nie wjadę po zmroku na pilnowany przez niego teren Doliny Tysiąca Buddów. Podróże rzeczywiście kształcą…

B – jak Budda

Chiny są państwem komunistycznym. A więc między innymi… bezwyznaniowym. A jednak nie trzeba szczególnej przenikliwości, by dostrzec, że większość obywateli ChRL „wierzy”. I to wcale nie w teorie Marksów, Leninów, Mao. Chińczycy mają masę wierzeń, przesądów, przekonań, filozoficznych pewników. Ich podejście do religii jest synkretyczną mieszanką konfucjanizmu, taoizmu i buddyzmu. Konfucjanizm to przede wszystkim tradycja, taoizm niesie więcej filozofii, a buddyzm pierwiastka duchowego. I choć rewolucja kulturalna przeorała społeczny instynkt i indywidualny rozum bardzo brutalnie, a większość artefaktów kultury bezpowrotnie zniszczyła, to współczesny Chińczyk bez skrępowania szanuje i kultywuje wiele elementów religijnej tradycji. Mimo że państwo zrobiło wszystko, by stworzyć nowe społeczeństwo, niemal każdy (urzędnik z Pekinu, handlowiec z Szanghaju, student z Urumczi, uczeń z Chengdu) kłania się i pali kadzidełko przed Buddą, zdejmuje buty w meczecie, zakręci młynkiem w tybetańskiej świątyni, a w kościele zdejmuje czapkę. Centralne sterowanie obywatelami nie zabiło w nich konfucjańskiego szacunku dla tego, czego zrozumieć nie sposób. W dodatku obywatele ChRL interesują się historią i jej dziedzictwem. Po latach przerwy znów uczą się szanować swą przeszłość, swe dziedzictwo.
Jednym z moich ulubionych miejsc w Chinach są Jaskinie Tysiąca Buddów w Dunhuang w prowincji Gansu. To miejsce spotkań kilku światów, newralgiczny punkt Jedwabnego Szlaku. Szlakiem tym z Chin transportowano na południe do Indii i na zachód do Persji towary. Tym samym szlakiem w odwrotnym kierunku wędrowały idee i religie. Gdy karawany kupieckie zdążające do Państwa Środka szczęśliwie pokonały Pustynię Takla Makan i wkraczały do cesarskich Chin, wędrowcy uważali, że bogom należy się zadośćuczynienie. A skoro bogów też importowano i tędy do Chin dotarł hinduski buddyzm, już 1700 lat temu pod Dunhuang powstały pierwsze buddyjskie kapliczki. W wysokich lessowych skarpach drążono nisze, groty i kopulaste komory, a w nich ustawiano rzeźby Buddy. Ściany grot pokrywano prymitywnym cementem i malowano wodnymi farbami. Z czasem komory były coraz większe, coraz bardziej okazałe, coraz fantazyjniej zdobione, ściany pokrywano coraz bardziej starannymi stiukami, a posągi Buddy były coraz większe i większe. Najmniejsze posążki mieściły się w kieszeni, najpotężniejszy Budda ma wysokość dziewięciu pięter. Takich kaplic w ciągu tysiąca lat powstały setki. Przyroda i źli ludzie część z nich zniszczyli, ale około 500 przetrwało do naszych czasów. W większości były przysypane pustynnym piaskiem. Ludność miejscowa o nich wiedziała. Świat zapomniał, gdy Jedwabny Szlak stracił na znaczeniu.
Jaskinie Tysiąca Buddów Mogao „odkrył” dla Europy Marek Aureliusz Stein, węgierski Żyd z brytyjskim paszportem. Stein mógłby być pierwowzorem Indiany Jonesa. Od 1900 roku do śmierci w 1943 zorganizował kilkadziesiąt wypraw do Azji Środkowej. Nie były to wycieczki turystyczne, ale ekspedycje łupieżcze. Eksponaty zwoził głównie do Londynu. W Dunhuang odkuł i zapakował kamienne i gliniane artefakty, zwędził też sławne manuskrypty sprzed tysiąca lat. Śladami Steina podążali następni poszukiwacze starożytności i przygód. Najcenniejsze ze zrabowanych eksponatów zdobią dziś muzea Wielkiej Brytanii, USA, Rosji, Niemiec, Francji i są przedmiotami pożądania wielu prywatnych kolekcjonerów.
Dla Chińczyków Stein jest postacią złowieszczą. Czy Chińczycy mają rację? Tylko częściowo. Dlaczego? W latach rewolucji kulturalnej towarzysza Mao 95 procent historycznych obiektów bezmyślnie i bezpowrotnie zniszczono. To, co dzisiaj można obejrzeć, to mozolnie odtwarzane kopie…
W dolinie Grot Mogao stworzono 30 lat temu Park Narodowy, jest nawet wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Z 500 grot turystom pokazuje się tylko 30. Reszta jest zakonserwowana, zamknięta betonowymi sarkofagami i czeka na lepsze czasy i lepszą technologię, która pomoże odkrywać i utrwalać to, czego człowiek jeszcze nie zdążył zniszczyć. Ale nawet tak ograniczona ekspozycja poraża i zachwyca. Niewiele jest na Ziemi miejsc kultu, które rozbudowywano na przestrzeni 2 000 lat, a mimo to wyglądają spójnie i nie są eklektyczne.
Poza terenem Parku w pobliskich kotlinach bezroślinnego płaskowyżu, gdzie sypiam w swoim samochodzie, też można znaleźć zagubione, ograbione nisze buddyjskie i podumać nad względnością tego, w co wierzymy lub nie.

C – jak cesarz

Ostatni cesarz Chin Aisin Gioro Pui miał więcej szczęścia niż ostatni car Rosji. Chińscy komuniści woleli z niego zakpić, niż go zamordować. Dożył swych dni, pracując jako ogrodnik w Pekinie. Rzekomo zresocjalizowany.
Pekin odsłonił się przede mną po raz pierwszy w niedzielę. Z 1 300 000 000 Chińczyków około 100 000 000 nazywa się Wang. Czyli Król. Chińska książka telefoniczna, gdy dojdziemy do litery „w”, jest dość… monotonna. W Pekinie żyje około 20 000 000 Chińczyków i około 1 500 000 Wangów. Rodzi to dość oczywiste konsekwencje…
W niedzielę turyści, czyli my, udają się w stronę placu Niebiańskiego Spokoju (na którym spokojnie jest raczej rzadko) i do Zakazanego Miasta (czyli cesarskiego pałacu). Nie zdajemy sobie jednak sprawy z tego, że podobne plany ma co dwudziesty mieszkaniec Pekinu, a tym samym około 75 000 Wangów. 75 000 Królów, Królowych i Królewiąt! Rzeka ludzi i królów wsiąka w bramę cesarskiej siedziby. Prawdopodobnie dla ułatwienia jednokierunkowego ruchu tej potężnej ludzkiej rzeki – brama jest tylko jedna. Bramy strzeże portret Mao. Portretu strzeże stojący na baczność żołnierz.
Potok ludzi cieknie sobie z wolna z dziedzińca na dziedziniec. Dziedzińców jest dużo. Policzyć mi się ich nie udało, choć zaczynałem kilka razy. Prawdopodobnie nie dlatego ciągle się w rachunkach myliłem, że dziedzińce są gigantyczne, ale dlatego, że są identyczne. Na każdym z dziedzińców jest jakiś bardzo ważny obiekt cesarski. Cierpliwie szukałem miejsca, gdzie ostatni cesarz uczył się grać w tenisa. Niestety, elektroniczny przewodnik, który zwisał mi na piersi, takiej informacji nie posiadał. Skalę dziedzińców potwierdziła pogoda. Gdy zaczął padać deszcz, cofnąłem się na dziedziniec poprzedni. A tam… nie padało! Poza tym zajmowałem się głównie pozowaniem do przyjacielskich selfie z ludnością tubylczą. Część z nich musiała nazywać się Wang.
Wyjść z Zakazanego Miasta też nie było łatwo. Teraz bowiem musiałem się poruszać, kierując pod prąd 1 000 000 niedzielnie nastrojonych Chińczyków i 75 000 równie niedzielnie rozmarzonych Wangów. Nie tylko Marco Polo był zaskoczony tym, co ujrzał w stolicy Państwa Środka…

D – jak Depresja Turpańska

Miejsce to nad wyraz historyczne, ma kilka tysięcy lat tradycji rolniczych i handlowych. W dodatku miejsce to zaskakujące przyrodnika, geologa bardziej niż turystę. Jest drugą najgłębszą depresją świata. 150 metrów poniżej mórz i oceanów. Niżej o kilka pięter jest tylko Morze Martwe.
Krajobraz naturalny jest wyjątkowy, ale do najpiękniejszych nie należy. Depresja Turpańska jest uschniętą na wiór pustynną płaszczyzną. Gdy w Tienszan topnieją śniegi, w kotlinę wlewają się hektolitry wody. Bywa nawet przez chwilę zielono. Ale wilgoć, zanim zdąży wsiąknąć w glebę, paruje na słońcu. Słońcu niebanalnym. Latem 50 stopni pana Celsjusza nie jest niczym nadzwyczajnym. W słońcu ponad 70! Jak się człowiek w takim piekle czuje, łatwo sobie wyobrazić. Wiatr potęguje wrażenia. Gliniany i piaszczysty piekarnik. Na horyzoncie nie widać nic, bo góry ukryte są za miotanym pyłem. Trzeba wiele turystycznego samozaparcia, by tu dotrzeć i jeszcze się tym cieszyć.
Jednak w Turpanie można nie tylko żyć, można życiem się cieszyć, a z ziemi jednak wyciągnąć wszystko, co najlepsze. Już wiele wieków temu chińskie i perskie tradycje budowlane umożliwiły racjonalną gospodarkę wodną. Bo wodę doprowadzono na żyzne, jak się wkrótce okazało, pustkowie akweduktami. Podziemnymi akweduktami długimi na kilkadziesiąt kilometrów! I do dzisiaj są czynne, do naszych czasów utrzymują tutejsze rolnictwo! A przy okazji są wyjątkowym zabytkiem starożytnego dorobku inżynierskiego.
Turpan leży na Jedwabnym Szlaku. Wędrujący tędy kupcy perscy przynieśli do Turpanu nie tylko religię, ale również sporo zwyczajów rolniczych i kulinarnych. Przede wszystkim atencję do… rodzynek. Cała Depresja Turpańska jest od stuleci chyba największym zagłębiem rodzynkowym Azji.
Krzewy winorośli, prowadzone z myślą o owocach przeznaczonych na susz, nie wymagają redukowania ilości owoców, jak przy uprawach przeznaczonych do wyrobu wina. Więc krzewy uginają się od owoców podparte drewnianymi rusztowaniami. Zebrane już pod koniec lipca winogrona suszy się w przewiewnych, budowanych z glinianych cegieł altanach. Sądząc z zamożności tutejszych gospodarstw, rodzynkowy biznes ma się nieźle. Jak za dawnych wieków rodzynki z Turpanu trafiają do Pekinu, Szanghaju, Kantonu, Ułan Bator, Kaszgaru, a nawet dalej na południe i zachód.
Od mniej więcej 30 lat próbują też w Depresji Turpańskiej robić wina. Niestety ich jakość, jak na razie, pijących doprowadza do depresji psychicznej. Pewnych rzeczy nie da się osiągnąć w ciągu jednego pokolenia. Tutejsze cabernety degustowałem i byłem… zdegustowany. Ale Chińczycy są z miejscowych win bardzo dumni, a snobizm powoduje, że za marnego sikacza płacą nawet równowartość kilkuset dolarów.

E – jak ekologia

W Chinach wszystko jest najliczniejsze, największe, więc Chiny są też przy okazji największym trucicielem świata. Gospodarka energetyczna oparta na węglu kamiennym musi powodować dramatyczne konsekwencje. Chiny wprawdzie ostatnimi laty starają się zmienić proporcje zużywanego węgla w stosunku do odnawialnych źródeł energii, ale i tak skala zanieczyszczenia atmosfery powala przybysza. Nie tylko w aglomeracjach miejskich (a miast liczących więcej niż 10 milionów jest w Chinach już kilkanaście) nie ma czym oddychać. Setki milionów pojazdów mechanicznych też robią swoje. Słońca po prostu nie widać. W większych miastach od dekady decyzją polityczną zakazano nawet używania motorowerów. Jeżdżą elektrycznymi skuterami. Cicho i ekologicznie. Łatwo pod taki pojazd wpaść, bo ich kierowcy poruszają się bezdźwięcznie jak duchy. Dziesiątki milionów duchów…
Elektrownie fotowoltaiczne powstają w Chinach nie na dachach domów, nie na dachach fabryk, ale na… tysiącach hektarów nieużytków! A może użytków? Czasem ciągną się po horyzont! Jeżeli Chińczycy stawiają elektrownie wiatrowe, to z równie dużym rozmachem. Czasem w zasięgu wzroku są setki białych wiatraków! Kręci się tylko ich część, nad serwisowaniem instalacji muszą jeszcze popracować. Chińskie inwestycje w pozyskiwanie energii za pośrednictwem zapór i turbin napędzanych wodą też są już wręcz legendarne. Mimo to zużycie energii ciągle rośnie. Jak przyrost naturalny.
Nikt na świecie nie osiągnął takiej doskonałości w śmieceniu jak Chińczycy. No… fleje z nich nie z tej ziemi. Wszystkie miejsca publiczne wyglądają jak śmietniska. W Albanii lub w Indiach jest podobnie, ale tam nikt nie sprząta. Natomiast Chińczyk sprząta od rana do późnej nocy. Zamiata i zamiata. Tyle że bez nawet mizernego skutku. Starania państwa, by choć trochę przymusić obywateli do zmiany przyzwyczajeń, na niewiele się zdają. Chińskie traktowanie przepisów, zakazów, nakazów jest wręcz anegdotyczne… Papierosy palą prawie wszyscy. Prawie zawsze w miejscach, w których jest to wyraźnie zabronione. Dlatego zwykle pod tablicą z zakazem palenia stoi… popielniczka.

Kolejną część artykułu pt. „Chiński alfabet” opublikujemy w następnym wydaniu magazynu „ELIT News”.

Tekst i zdjęcia:
Przemysław Osuchowski