Przyszedł czas na kierunek, którego Polacy unikają jak ognia. Nasi wschodni sąsiedzi – kraje byłego ZSRR – są wystarczająco egzotyczni, by inspirować wymagającego podróżnika. I wystarczająco rozlegli, by latami się tam włóczyć bez nudy. Peregrynuję od Bugu po Pacyfik i od Morza Białego po Azję Środkową już trzecią dekadę i ciągle odkrywam nowe powody, by tam wracać. W poradzieckich podróżach spędziłem kilka lat. Czas na podsumowanie, które – mam nadzieję – zainspiruje innych. Alfabetycznie wyglądałoby to mniej więcej tak…

A – jak alkohol

To nie jest łatwy kierunek dla abstynentów. Szczęśliwie w Polsce też jest ich niewielu, więc w postradzieckich krajach nie czujemy się wyobcowani. W Rosji i w jej pobliżu pije się prawie zawsze, prawie wszędzie i o absolutnie każdej porze. Na szczęście wódka rosyjska jest dobra lub bardzo dobra, a toast „za znakomstwo” (za znajomość) czymś oczywistym. Nie dziwmy się, gdy wódką poczęstują nas na plaży lub na cmentarzu. Kobieta może się od poczęstunku wymówić ewentualnie ciążą, mężczyzna jest w zdecydowanie trudniejszym położeniu. Od kieliszka zaczyna się spotkanie w saunie. Kieliszkiem zaczynamy posiłek. Kieliszek naleją nam (gdy chcemy) przy kasie w sklepie spożywczym. Pijany obywatel postsowieckiego krajobrazu nie wzbudza ani agresji, ani pogardy. Radzę też zwracać uwagę na niuanse językowe – „stakan” to szklanka, a nie kieliszek. Szlachetne odmiany wódek są też uniwersalnym prezentem, jaki z podróży na wschód warto przywieźć. Stosunek jakości do ceny wzbudza wiele sympatycznych, nawet radosnych odczuć. Podobnie jest z tamtejszymi koniakami i piwami. Również nabycie przyzwoitego wina nie jest trudne. Alkohol nie jest wprawdzie najważniejszym powodem peregrynacji wschodnich, ale alfabetyczna kolejność, niestety, każe od niego tę opowieść zaczynać.

A – jak Astrachań

Nawet jeżeli nie wiecie, jak smakuje kawior, to o tym sławnym astrachańskim na pewno słyszeliście. Ćwierć kilo kawioru z bieługi lub z jesiotra żyjących w delcie Wołgi i w Morzu Kaspijskim kosztuje tyle co… całe wakacje na Wschodzie. Więc dotarcie do Astrachania radzę uczcić czerwonym, łososiowym. Z blinami jest świetny (szczególnie jako zakąska towarzysząca dobrze zmrożonej magicznej substancji). W dodatku, gdy specjały takie spożywa się na wodzie, a dokładniej rzecz biorąc w restauracji ulokowanej na statku wołżańskiej floty, trudno nie być szczęśliwym.

Astrachań był i jest europejskim i rosyjskim przylądkiem, rubieżą. Dla Polaków czymś takim był Kamieniec Podolski – dla Rosjan, zanim przekroczyli Ural, właśnie Astrachań był bramą wyjazdową do Azji. Nie tylko w historii, również dzisiaj, rosyjskie rzeki były i są podstawowymi szlakami komunikacji. Astrachański port u ujścia Wołgi rozrzucony na wyspach leży w depresji, jakieś trzydzieści metrów poniżej poziomu morza. Wyjątkowość astrachańska to także „wyspowość”. W delcie wielu odnóg Wołgi to nic oryginalnego. Geograficznie. Ale politycznie i etnicznie Astrachań też jest wyspą. Na południu Morze Kaspijskie i jego narody, na wschodzie muzułmański Kazachstan, na zachodzie Kałmucja (również islamska). A ciut dalej Tatarzy, Dagestańczycy, Czerkiesi, Czeczeni… Astrachań jest więc jak przed pięciuset laty stanicą strzegącą ujścia matki wszystkich rosyjskich rzek. I w rozmowach z poznanymi tu mieszkańcami czuje się atmosferę trwania na straży tego, co Rosjanie rozumieją za rosyjskość i europejskość. Czuje się też niechęć (wcale nieskrywaną) do wszystkiego, co nierosyjskie.

Astrachań miał szczęście. Nie niszczyły go wojny. Ma więc charakter, styl, jest wyjątkowy. Kupieckie domy, faktorie, fabryki, miejska infrastruktura przetrwały, urbanistyki nikt na siłę nie zmieniał, odnogi i kanały wołżańskie dzielą śródmieście na logiczne całości. Spaceruje się tu z ciekawością i satysfakcją. Roponośna prosperity jeszcze przed rewolucją Lenina i Trockiego dała Astrachaniowi wielkie chwile. Kreml mają tu znaczny, bardziej przypomina kresową fortalicję niż ten moskiewski. Astrachania obce wojska nie pustoszyły, za to wojny domowe owszem. Mieszkańcy, którzy właścicielami nieruchomości od stu lat się nie czuli, o budynki nie dbali. Stary Astrachań jest więc zniszczony, odrapany, niezdarnie połatany. Zabytkowość stała się przekleństwem. Dla turysty tutejsze podwórka są jednak ciekawsze i „piękniejsze” niż stara Hawana czy Lizbona. Astrachańczycy jednak złorzeczą na swój zrujnowany los. Sobory na kremlu jednak pieczołowicie odbudowują, choć nadal nad kremlowskim wejściem stosowna tablica przypomina przybyszom nie o religijnym charakterze miejsca, ale o tym, który pułk tu stacjonował i że stąd poszedł na Berlin.

A – Azja

Gdzie się zaczyna prawdziwa Azja? Zawsze gdy przekraczam Ural i mityczny 1756. kilometr za Moskwą, szukam jakichś symbolicznych atrybutów, dookreślników, precyzyjnych definicji, żeby tę Europę od Azji oddzielić. Już sporo lat temu napisałem zdanie, którym podpieram się do dzisiaj: „Azja zaczyna się tam, gdzie mężczyźni odpoczywają, kucając, a kobiety nie odpoczywają wcale”. Ale dla wielu azjatyckość zaczyna się znacznie bliżej. Złośliwi twierdzą, że na moście kolejowym łączącym stacje Warszawa Centralna i Warszawa Wschodnia. I nie jest to wcale obserwacja nowa! Francuski podróżnik (dzisiaj powiedzielibyśmy: reportażysta) Astolphe de Custine w swych „Listach z Rosji” napisał, że Syberia zaczyna się na Wiśle. Nie byłoby w tym myślowym skrócie nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż pojechał do Rosji w 1839 roku. Owszem, również dzisiaj wystarczy tylko przekroczyć naszą wschodnią granicę, by poczuć się nieco orientalnie. Nawet na dawnych polskich kresach poczujemy, zobaczymy, usłyszymy, że jest inaczej. Język, kuchnia, spojrzenia, nieufność przeplatana gościnnością… I niekończąca się przestrzeń. Nieskończone kilometry do pokonania i niemilknące reminiscencje dziejów naszych przodków. Wszystkie zakątki, które na nas czekają, mają zawsze coś azjatyckiego. Nie szkodzi, jeżeli tylko w naszej wyobraźni. A Ural jest właśnie tą umowną granicą…


Astrachań był i jest europejskim i rosyjskim przylądkiem, rubieżą. Dla Polaków czymś takim był Kamieniec Podolski – dla Rosjan, zanim przekroczyli Ural, właśnie Astrachań był bramą wyjazdową do Azji. Nie tylko w historii, również dzisiaj, rosyjskie rzeki były i są podstawowymi szlakami komunikacji.


B – jak Bajkał

Syberia jest gigantyczna. Ma też stosowne do swej wielkości jezioro – Bajkał, oczywiście olbrzymie. Na otoczonym górami jeziorze jest odpowiednio duża wyspa – Olchon. Mekka turystów, głównie rosyjskich. Taka syberyjska… Ibiza. Bajkał jest podobno najstarszym i najgłębszym jeziorem świata. Jego okolice dokumentowali przede wszystkim polscy uczeni, a przy okazji zesłańcy: Czekanowski, Czerski, Dybowski. Miał Bajkał niebywałe szczęście, gdyż w kraju, w którym słowo „ekologia” było tylko podejrzanym zachodnim symbolem defetyzmu i ignorancji, pozostał praktycznie nieskażony. Przemysł skupił się wzdłuż wypływającej z Bajkału Angary, więc jeziora nie zatruto. Współcześnie jest nawet ekologicznie wyróżniany jako obszar chroniony o skali międzynarodowej, czego status potwierdzają oficjalnie agendy UNESCO.

Żeby dostać się na Olchon w krótkim sezonie letnim (pamiętajcie, że to Syberia, śnieg zaczyna padać we wrześniu, topnieje w czerwcu, a potem jest lato, lato i lato…), trzeba dostać się autem na prom. Promy są 2. Malutkie. Jeden zabiera 8 samochodów, drugi 10. W kolejce do promu czeka się cały dzień. W połowie Olchonu, tuż obok magicznej Skały Szamana, jest kultowa dzika plaża. Trzy kilometry szerokiej na 300 metrów łachy drobnego piasku. Wieczorową porą płoną tam setki ognisk rozpalonych na plaży.

Plaża zazwyczaj przeznaczona jest do opalania i kąpieli. Na Olchonie również, a w miejscowości Chużyr – szczególnie. Chużyr aspiruje do miana tutejszej Nicei. Niestety tylko aspiruje. Wieś jest wprost obrzydliwa, zabudowana niechlujnie, bez planu. Nie tylko boczne uliczki między „pensjonatami”, ale i główna ulica asfaltu nigdy nie widziały. Dobrze, że jest szeroka, dzięki temu hałdy śmieci nie przeszkadzają samochodom. Oferta knajpiana też nad wyraz oszczędna. Dominuje omul (endemiczna ryba bajkalska, skądinąd przepyszna) w surowej, smażonej lub wędzonej postaci.


 Syberia jest gigantyczna. Ma też stosowne do swej wielkości jezioro – Bajkał, oczywiście olbrzymie. Na otoczonym górami jeziorze jest odpowiednio duża wyspa – Olchon. Mekka turystów, głównie rosyjskich. Taka syberyjska… Ibiza.


Jedyne, czego bywalcom Olchonu zazdrościć nie należy, to kąpiel w Bajkale. Temperatura wody nawet latem nie przekracza 14 stopni. Pływają więc tylko straceńcy. Może też dlatego największą atrakcją olchońskich plaż są rosyjskie banie, czyli sauny. Latem! W upale! Na plaży! W małych przyczepkach samochodowych można się wypocić i wychłostać ciało brzozowym suszem. Teoretycznie po kwadransie w bani do zimnej wody wskoczyć można, a nawet należy. Zapewniam, że tylko teoretycznie. Natomiast wyrafinowani podróżnicy decydują się na bajkalskie peregrynacje zimą, gdy jezioro skute jest lodem…

B – jak bania

W polszczyźnie słowu „bania” przeznaczyliśmy nieco inne znaczenie. Ale wszędzie, gdzie sięgnęła rosyjska kultura, bania – czyli sauna – to wprost instytucja. Nie chodzi tylko o wypocenie toksyn czy o podstawowe ablucje. W bani się odpoczywa, w bani można świętować. Bania to uniwersalne miejsce rodzinnych spotkań, ale i interesów lub pogłębiania powierzchownych znajomości. W bani opowiada się dowcipy, w bani można też bezpiecznie na los złorzeczyć. Bania jest celem samym w sobie i w południe, i późną nocą, w trakcie siarczystych mrozów i tropikalnych upałów. Bania może być nowoczesna, cała w hiszpańskich kafelkach lub tradycyjnie orientalna. Tymczasem bania najwspanialsza to położone na uboczu drewniane maleństwo pachnące olejkiem cedrowym. Nawet gdy bania jest wiekowa, to całkowicie bezwirusowa, bo palą tam i powyżej 80 stopni Celsjusza. Bania – jako się rzekło – jest miejscem socjalnym, więc oferowana pomoc w okładaniu brzozowymi witkami niech nikogo nie zdziwi. W bani można też bez problemu zamówić napoje wyskokowe. Jeżeli w bani zaproponują Wam towarzystwo płci przeciwnej, wystarczy grzecznie odmówić. Banię znajdziecie w blokowisku (w piwnicach), w ogrodach, w domach kultury, nawet na stacjach benzynowych. Bania oczyszcza duszę i ratuje ciało. Tego trzeba spróbować! Większość z Was banię pokocha.

B – jak bazar

Ha! Bazar – choć jego tradycja przywędrowała do Rosji i jej pobliskich sąsiadów z dalekiej Azji – wrósł w życie społeczne jak nigdzie indziej. Bazar nawet dzisiaj (w czasach umiarkowanego dobrobytu) gwarantuje wysoką jakość towaru (ceny, niestety, także) oraz niepowtarzalne wrażenia. Od Pacyfiku po Bałtyk, od Murmańska po Duszanbe wszędzie spotkacie te same towary (z całej Eurazji) i zobaczycie te same południowe twarze. Kulinarne specjały z Gruzji, Krymu, Tadżykistanu, Syberii na bazarze osiągnęły w pełni kosmopolityczną doskonałość. I nie jest ważne, czy to Moskwa, Ryga, Ufa, Osz czy Jakuck. Najlepsze ryby, wędliny, przyprawy, kiszonki, domowe przetwory i wypieki, gotowe dania uwiodą nawet anorektyka. Mroczny komunizm nie był w stanie stłumić naturalnej potrzeby wymiany towarów. Bazar jest też kwintesencją pospiesznych żartów, udanych interesów, pokątnych transakcji, żebractwa i bogactwa. Trudno odróżnić kieszonkowca od profesora uniwersytetu, damę od ladacznicy. Bazar jest też centrum usługowym, modowym, bankowym, rozrywkowym. I nawet zalew chińskiej tandety tego nie zmieni.

B – jak brzoza

Często mnie pytają: jak tam za Uralem jest? Cóż… kraina brzóz! Tysiącami kilometrów ciągną się brzozowe gaje – dołem rozświetlone białą korą, górą zwieńczone zielonym, a jesienią żółtym baldachimem. Można jechać przez tydzień i ciągle wokół są brzozy. Dopiero gdy zbliżyć się do kazachskich i mongolskich stepów, powoli zanikają. Ale jeszcze przez wiele kilometrów bezdrzewnej pustki przy drodze sprzedawane są wyschnięte brzozowe witki, niezbędne w bani. Brzoza ma też przez cały rok znaczenie gospodarcze – dobrze się pali, nawet świeżo ścięta, więc ognisko, więc piec, więc sauna bez brzozy by nie istniały. Z brzozowej kory plecie się koszyki, robi czapki i torebki. Sok brzozowy jest przysmakiem. Bez brzozy Rosja byłaby naga…

B – jak Buchara

Uzbecka Buchara nie jest wcale miastem starym, przynajmniej jak na perskie standardy. Powstała na początku naszej ery, w czasach, gdy pobliski Herat i Samarkanda prosperowały już od wielu wieków i nawet Aleksandrowi Macedońskiemu wydawały się miastami starymi. Buchara powstała niewątpliwie z racji swego tranzytowego położenia na Jedwabnym Szlaku. Tędy wędrowali kupcy, tędy jechały towary, tędy przenikały wiedza i religie. Karawany potrzebowały karawanserajów. Obok szybko wyrastały bazary. A wkrótce potem pałace dla bogaczy i świątynie dla nędzarzy, którzy o bogactwo się modlą. Coraz wspanialsze świątynie. A sama Buchara była w średniowieczu dla Azji Środkowej tym samym, czym Wenecja dla Śródziemnomorza. Najlepiej świadczył o tym poziom miejscowej architektury. Ponoć Czyngis-chan, gdy wtargnął do Buchary i ujrzał minaret Kalon, kazał wszystko zrównać z ziemią, ale minaret zostawić w spokoju. Dzisiaj każdy przybysz w Bucharze staje pod minaretem równie zdumiony jak Czyngis-chan przed wiekami. 47 metrów wysokości, 15 dzisiejszych pięter! Prawdopodobnie 900 lat temu, gdy powstawał, był najwyższą budowlą Azji Środkowej. Ale nie to jest najdziwniejsze. Jesteśmy na terenach mocno aktywnych sejsmicznie. W Bucharze trzęsienia ziemi burzyły wszystko, a minaret Kalon przetrwał nienaruszony! Prawdopodobnie dlatego, że cała wieża jest osadzona na dziesięciometrowym fundamencie posadzonym na trzcinowych „poduszkach”. Innym fantastycznym dowodem kunsztu budowniczych jest trwałość jego zdobień; 14 „pięter” zewnętrznych ścian ma 14 stylów dekoracyjnych. One również przetrwały w formie oryginalnej. Najwęższy z poziomów pokryty jest lazurową terakotą. To najstarszy ślad glazury w kolorze turkusowym; z czasem stał się on charakterystycznym stylem zdobienia kopuł meczetów tu oraz coraz dalej i dalej. W zależności od ilości światła i kąta padania promieni słonecznych glazura ma kolor lapis lazuli, turkusu, morskiego błękitu. Podniebne kopuły wyglądają wtedy niebiańsko.

Pod minaretem, choć to centralny punkt Starego Miasta, jest zwykle pustawo, bo turyści umykają do cienia. W Bucharze latem można usmażyć się na skwarkę, a światło słonecznego blasku odbite od jasnokawowych ścian oślepia. Po kilku minutach patrzenia przez pryzmat aparatu fotograficznego oślepłem i ja. Poszukałem cienia w najbliższej bramie za minaretem. Przypadkowo trafiłem do dawnej medresy, którą po rewolucji bezrefleksyjnie zamieniono w bibliotekę publiczną. Wąskimi korytarzykami, stromymi schodami wdrapałem się na gliniany dach, na wysokość mniej więcej naszego trzeciego piętra. I oniemiałem…

Zabytki islamu oglądane z dołu onieśmielają. Ale budowane są też dla Allaha, więc podziwiać je należy z góry, z poziomu kopuł sławnego Meczetu Piątkowego Kalon.

Druga część artykułu zostanie opublikowana w jednym z kolejnych wydań magazynu „ELIT News”.

Tekst i zdjęcia:

Przemysław Osuchowski